Przyznaję, że napełniało mnie to dumą i sprawiało mi wielką frajdę.
Co robiłem w zamian? Wygłupiałem się, improwizując z Crystalem teatrzyk
tuż obok fortepianu, albo zakładałem czapkę z daszkiem otrzymaną od
jednego z japońskich fanów zespołu. Taką z ogromnymi klaszczącymi dłońmi
sterczącymi nad daszkiem. Wyskakiwałem zza fortepianu i pociągałem za
sznurek przyczepiony do tych dłoni, by razem z publicznością oklaskiwać
Freda. Śmiał się z tego. Fred ogólnie dużo się śmiał. Potem gonił za mną
aż za kulisy, by tam wymierzyć mi żartobliwego klapsa lub piąstkę. W
każdej innej pracy, gdyby szef cię walnął, byłoby to odbierane jako
niewybaczalny incydent, bez względu na okoliczności, ale przyjmowanie
ciosów od Freda należało niemal do moich obowiązków służbowych. Poza tym
te ciosy pozwalały Fredowi rozładować skumulowane napięcie, miały
zdecydowanie żartobliwy charakter i wcale nie bolały. No i tych kilka
lat temu moje mięśnie były twarde jak skała!
Ekipa techniczna na scenie mogła obserwować publiczność w światłach
reflektorów, ale członkowie zespołu nie widzieli widowni, ponieważ sami
byli oślepieni przez potężne snopy światła. Około stu reflektorów
śledziło każdy ruch Freda, więc mógł jedynie nasłuchiwać odgłosów z
widowni i starać się poczuć swoją publiczność. Rzadko kiedy widział coś
więcej niż kilka pierwszych rzędów. Ale to mu wystarczało.
Po koncercie. Małe amerykańskie miasteczko. Pan Mercury komentuje:
– Widzieliście tych ludzi w pierwszych rzędach?! Co za paskudy! Nie zgadzam się, by tacy brzydale przychodzili na nasze występy!
To co, powinniśmy może urządzać castingi przed sprzedażą najlepszych
miejsc na koncerty Queen? Może ustal to sobie sam z działem promocji…
Zawsze strasznie mnie kusiło, żeby rzucić okiem, jak „brzydale”
reagują na jego muzykę, lub by „obczaić” laski, ale jak tylko Fred
zauważał, że oddalam się za bardzo, posyłał mi przez scenę lub zza
fortepianu mrożące krew w żyłach spojrzenie. Musiałem stale go
obserwować, by w razie potrzeby w każdej chwili móc wskoczyć na scenę i
na przykład odplątać kabel od mikrofonu złapany w liczne sceniczne
pułapki. Oczywiście miałem to robić w sposób niezauważalny dla
publiczności, czyli siedząc w kuckach. Wyglądałem, jakbym cierpiał na
jakąś chroniczną przypadłość dolnego odcinka kręgosłupa. Z połączenia
mnie i „brzydali” z pierwszych rzędów jak nic wyszedłby Quasimodo.
Fred był wyjątkowo skupiony i uważny na scenie. Potrafił zgrabnie
unikać żenujących sytuacji, nawet w szale twórczej ekspresji, w
przeciwieństwie do Briana, który biegał po scenie tam i z powrotem jak w
transie, nie zwracając uwagi na otoczenie, młócąc powietrze czarnym
spiralnym kablem od gitary i czarną kędzierzawą czupryną. To Fred
zwinnie uskakiwał w bok, by ich kable się nie poplątały i nie skrępowały
im ruchów z komicznym efektem dla tłumu. Gdy Brian biegł już z powrotem
w głąb sceny, ciągle w totalnym amoku, Fred przekładał pod kablem jego
gitary swój statyw od mikrofonu, by nie zostać unieruchomionym. Czasem
oczywiście nie udało się uniknąć zaplątania. Wtedy Fred porzucał
zaplątany mikrofon, zerkał na mnie porozumiewawczo i odbierał ode mnie
zapasowy sprzęt. Czasami, gdy ja na czworakach próbowałem rozwiązać
jakiś kablowy galimatias, on siadał mi na plecach i podskakiwał jak na
koniu, chichocząc przy tym. Faktycznie, bardzo śmieszne. Fred, opanuj
się, bo ludzie zaczynają gadać…
John nigdy nie przeżywał podobnych problemów, bo zawsze ustawiał się z
przodu sceny lub na schodkach podestu dla perkusji. Podczas
późniejszych tras zespołu zupełnie porzucił kable na rzecz przekaźników
radiowych firmy Nady, które stosował do wszystkich gitar. John był z
wykształcenia elektronikiem, więc nie sposób było go oszukać, gdy coś w
tej materii nawaliło!
Warto jednak wspomnieć, że w drugiej połowie lat siedemdziesiątych jedna
z pierwszych prób użycia nadajników do podłączenia basu Johna
zakończyła się fiaskiem. Podczas próby nagłośnienia testowałem ówczesną
nowość w tej dziedzinie – system Schaeffera – i po zagraniu kilku
dźwięków na basie zapytałem Tripa Khalafa, inżyniera dźwięku zespołu
Queen:
– I jak to brzmi? Nie za bardzo sprzęga?
– Brzmi jak pierdzący aligator – padła mało entuzjastyczna odpowiedź.
Jeszcze na jakiś czas musieliśmy się przeprosić z kablami…
Fred uwielbiał wykorzystywać kabel od mikrofonu jako rekwizyt
sceniczny. Chwytał go i wykręcał z niewyobrażalną wprost intensywnością.
Strzelał nim jak z bicza lub używał jako lasso. Dopiero podczas
ostatniej trasy koncertowej Magic Tour, na wielkich stadionach z ogromnymi scenami do przemierzania, przerzucił się na mikrofon bezprzewodowy.
– Mmmm, tak! Szczyt nowoczesności! – w ten sposób reagował na próbach
na widok nowej kosztownej technologii. – I do tego strasznie sexy!
Falliczny mikrofon Sony różnił się znacznie od jego poprzednika –
klasycznego mikrofonu firmy Shure. Dłuższy, grubszy i do tego w matowym
czarnym kolorze wyglądał jak „zabawka” prosto z któregoś z sex-shopów w
Soho.
W dalszej części koncertu zespół Queen grał składankę starych i
nowych przebojów, na zmianę z piosenkami z fortepianem w roli głównej,
przy których Fred mógł złapać oddech. Po serii szybkich utworów,
reflektor odnajdywał Freda leżącego na klapie fortepianu. Krzyczał
wówczas: „Kurwa, wymiękam!”, a publiczność ryczała z zachwytu, dodając
mu energii. Stawał wtedy na równe nogi i rzucał się na fortepian,
udając, że z nimi kopuluje, na co ludzie reagowali jeszcze głośniejszymi
okrzykami.
Fred nie nawiązywał jednak kontaktu z publicznością, siedząc za
fortepianem. Czasem rzucał w ich stronę jakiś gest, podziękowanie czy
aluzję. Zdecydowanie wolał kontakt ze środka sceny lub gdy szedł po
wybiegu – w świetle jupiterów. Tu mógł użyć swego ciała, prezencji i
głosu jako środków komunikacji. Na scenie Fred był nieprzewidywalny.
Czasem znienacka pytał ludzi siedzących w pierwszych rzędach, czy mają
jakieś specjalne życzenia.
Pewnego razu ktoś w odpowiedzi poprosił o jakiś stary numer Queen, którego zespół nigdy nie wykonywał na koncertach.
– To mamy zagrać? Ha! Chyba śnisz! – odparował Fred wysokim,
piskliwym, egzaltowanym głosem, po czym odrzucił głowę w tył i odwrócił
się na pięcie.
„Chyba śnisz!” – to hasło przewijało się podczas wielu tras
koncertowych zespołu. Zresztą nie tylko podczas tras. Tymczasem przy
fortepianie podawałem Fredowi kolejny gorący napój na podrażnione
gardło.
– Jak nam idzie? Jak to wszystko brzmi?
– Dobrze, Fred. Idzie bardzo dobrze.
– To dobrze. Tak powinno być.
Czasami niestety reakcje publiczności nie przypominały tych, jakich
się spodziewaliśmy. Wtedy Fred starał się jeszcze bardziej, by zjednać
sobie ludzi. Tak na przykład było na pierwszym koncercie Queen w
Madrycie w 1979 roku. Wszyscy spodziewali się gorącokrwistej,
spontanicznej latynoskiej publiczności. Tymczasem nie. Po każdej
piosence brawa szybko cichły. Podkurzony Fred spróbował więc nawiązać
kontakt w inny sposób. Przeszedł do samego końca wybiegu i zaczął
wznosić toasty w stronę tłumu swoją lampką od szampana (wypełnioną
miejscową wodą), rzucając kilka fraz, które znał po hiszpańsku. Kiedy i
to nie zadziałało, oblał pierwsze rzędy wodą, wrzeszcząc:
– A macie! Za to, że jesteście tacy hiszpańscy!
Następnie dał znak inżynierowi dźwięku siedzącemu pośrodku uśpionej widowni i wrzasnął:
– Daj głos na maksa!
Głośniki ryknęły, przekazując efekt ciężkiej pracy Freda oraz reszty
zespołu próbującego rozgrzać hiszpańską publiczność. Zadziałało i od tej
chwili występ potoczył się tak jak trzeba. Fred zawsze dawał przykład
innym członkom Queen. Wracając do fortepianu wśród braw i okrzyków po
tym, jak wreszcie zdobył serca ludzi, walnął pięścią w klapę
instrumentu, wydobywając z niego głuchy odgłos, i wrzasnął na całe
gardło:
– I tak to się (kurwa) robi! – wyrażając uznanie dla własnego ogromnego talentu i oszałamiającej osobowości.
– Już w porządku?
– Tak, tak, ale każ Brianowi grać ciszej, bo sam, kurwa, nie słyszę, co śpiewam!
Żebym jeszcze wiedział, jak można zmusić rockowego gitarzystę, by grał ciszej lub wolniej.
Dać mu nuty. W prześmiewczym dokumencie o fikcyjnym rockowym zespole Oto Spinal Tap
heavymetalowy gitarzysta z dumą prezentuje swój wzmacniacz oraz jego
zakres głośności dochodzący do 11 zamiast standardowych 10. Taki mały
bonusik, jeśli chcesz czegoś więcej. Wzmacniacz Briana Maya miał na
skali 12 i pół. On zawsze chciał czegoś więcej…
Więc co zrobiliśmy? Pogłośniliśmy wszystkich pozostałych.
QUEEN NA SCENIE TO BYŁO OGŁUSZAJĄCE PRZEŻYCIE.
Czy ja powiedziałem, że Queen na scenie to ogłuszające przeżycie?
Moje uszy są tego najlepszym dowodem. Podczas badania słuchu kilka lat
temu zapytano mnie, czy kiedykolwiek pracowałem w hałaśliwych warunkach.
Cóż, na starość przyjdzie mi chyba sprzedać kilka pamiątek, by uskładać
na odpowiednio silny aparat słuchowy.
Podczas wyjątkowo udanych koncertów, na których Queen po prostu
„dawali czadu”, pojawiały się tak niesamowite wibracje i dudnienie, że
nawet ekipa techniczna czuła się częścią zespołu. Ogólnie rzecz ujmując,
na scenie dźwięk, który do ciebie docierał, zależał od tego, gdzie
stałeś. Nie słyszało się wymieszanego efektu końcowego, który dochodził
do ludzi przed sceną, ale głównie to, co akurat dobiegało z najbliższego
odsłuchu. Najlepsze wydawały się boki sceny, bo tam dźwięk był już dość
wymieszany, w odróżnieniu od dość specyficznego miejsca tuż za
perkusją. Tam słyszało się odgłos walenia w bębny wzmocniony odsłuchem
oraz echo wielokrotnie odbite od tylnej ściany lub dachu nad sceną.
Za „metą” sceny, gdzie nie ustawiono sprzętu, można było siedzieć z
zamkniętymi oczami i nadal czuć tę energię, znaleźć się pod ostrzałem
wrażeń zmysłowych. Smród rozpalonych reflektorów, gorący elektryczny
zapach bijący od drżących wzmacniaczy i gryzący smak dymu i kurzu. Do
tego wibracje dochodzące z głośników i dudnienie rozsadzające klatkę
piersiową, gdy Roger walił w „centralę”. Wszystko to było bardzo
namacalne – ostre krawędzie i zaokrąglone rogi skrzyń transportowych,
gruby splot wykładziny na scenie, chłód lodu w pojemnikach na napoje,
gładkie i zmysłowe kształty gitar oraz smród palonej gumy, który czułem,
zwijając kabel od mikrofonu Freda. Na scenie dobrze było unikać stania
za perkusją, gdy Roger energicznie odrzucał głowę w tył. Zazwyczaj wtedy
pluł w powietrze, oczyszczając w ten sposób płuca ze zmęczenia oraz
papierosów Marlboro. Biedny jego techniczny, który musiał na drugi dzień
wycierać talerze…
Mniej więcej do połowy pierwszego seta zespół grał stare kawałki i
utwory z nowej płyty. Potem następowała seria solówek. Fred śpiewał i
wykrzykiwał ze sceny wokalizy, oczekując, że publiczność będzie mu
wtórować. W ten sposób udowadniał swój kunszt sceniczny i pokazywał, że
może zawładnąć tysiącami ludzi za pomocą głosu i charyzmy. Zazwyczaj
elementem występu było też krótkie (całe szczęście) solo na perkusji,
podczas którego z Rogera wyłaził Zwierzak znany z Muppetów. Odbywało się
też dłuższe solo na gitarze, które czasem działało… (Byłem jeszcze
młody, gdy Brian zaczynał grać solówki…).
Czas na przerwę. Roger schodził z podestu do Domku dla Lalek, gdzie
szukał wytchnienia, czegoś do picia i choćby odrobiny tlenu. Fred też
tam odpoczywał. Zdejmował koszulę, wycierał ręcznikiem pot i zakładał
nowy strój. Pił coś dla orzeźwienia i ssał pastylkę na gardło. John nie
grał solówek (solo na gitarze basowej jest gorsze tylko od solo na
bębnach), więc wychodził za głośniki na szybkiego papierosa, którego mu
odpalałem, przy okazji po drodze rzucał orzeszkami w zatopionego w swej
solówce Briana.
W dalszej kolejności następował mały przerywnik akustyczny: na
widowni atmosfera robiła się luźna niczym w miejscowym pubie. Czasem
Roger wychodził, by zagrać coś na tamburynie lub bębnie i zaśpiewać.
Była to jedyna okazja dla fanów, by zobaczyć RMT (Rogera Meddowsa
Taylora) z bliska – nie licząc serii ukłonów po koncercie. Niestety, on
swoich wielbicieli nie widział. Roger miał wadę wzroku i musiał nosić
soczewki kontaktowe. W 1978 roku, podczas nagrywania jakiegoś bluesowego
kawałka rodem z Nowego Orleanu w studiu nagraniowym w Montreux, zyskał
przydomek Ślepy Melon Taylor. Roger miał wiele przezwisk. Najbardziej
znanym było Rainbow Man3, bowiem spośród wszystkich członków
zespołu Queen to Roger zwracał największą uwagę na modę. Ciągle kupował
ciuchy, zwykle w jaskrawych kolorach, które łączył w zaskakujący sposób
(spokojnie mógł ubiegać się o główną rolę w musicalu Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze).
Spośród przezwisk innych członków zespołu wymienię zaledwie kilka:
Freddie miał przezwisko Kermit – na cześć Żaby z Muppetów. Zasłużył
na ten przydomek w roku 1977, gdy przeżywał swój „baletowy” okres i
skakał po scenie w białym obcisłym trykocie, który w zielonej poświacie
reflektorów uwydatniał gibkość jego ciała, zwłaszcza gdy siadał na
schodach ustawionych na scenie. Czyżby „W pół drogi po schodach”?4 Tak na marginesie, oczywiście nikt się tak do niego nie zwracał. Słynny tygodnik muzyczny NME5
opatrzył jeden z wywiadów z Fredem z tego okresu nagłówkiem: „CZY ON
SIĘ WYGŁUPIA?”. Jak się zapewne domyślacie, nie zachwyciło go to. Tak
wyglądał początek długiego i skomplikowanego związku Freda z prasą.
Ekipa techniczna najczęściej mówiła do niego po prostu Fred, ale gdy
dawał nam wyjątkowo w kość, nazywaliśmy go The Goofy Toothed Rascal.6 A jeśli był wyjątkowo upierdliwy, leciały wszelkiej maści wyzwiska, w tym Horsey.7 Nie chodziło wcale o jego zęby, ale o miłość do wielkiego rosyjskiego baletmistrza polskiego pochodzenia, Wacława Niżyńskiego.
– Do kogo? – pytali członkowie zespołu. A co, nie wygrał czasem kilku wyścigów konnych?
Przygotowując występy na żywo, Fred inspirował się kostiumami
Wacława, zwłaszcza jego biało-czarnymi wzorzystymi trykotami. Mary
Austin, wieloletnia dziewczyna Freda (sama zawsze mówiła do niego Freddie),
gdy jeszcze mieszkali razem w 1977 roku, sprezentowała mu wielki album o
Niżyńskim z dedykacją: „Dla prawdziwego artysty, którym jesteś”.
Do tego oczywiście, podobnie jak Fred, koń wyścigowy o imieniu Niżyński był czempionem, zdobywcą wielu nagród.
Brian miał przezwisko Percy – po Percym Throwerze, brytyjskim
ogrodniku, gospodarzu programu telewizyjnego. Brian uwielbiał przyrodę i
prace w ogrodzie. Kiedyś w roku 1976 przywiozłem do jego domu w
Londynie jakiś sprzęt. Był już późny wieczór, a drzwi otworzył mi Brian w
potarganych ciuchach, z latarką w ręce oraz gałązkami i liśćmi
wplątanymi w bujną grzywę. Właśnie zajmował się pielęgnacją swoich
ukochanych roślinek. A gdy obronił pracę z zakresu astronomii
podczerwonej, od razu zyskał przezwisko The Infrared Gardener.8
Na Johna mówiliśmy Birdman9 lub Deaky (wiadomo dlaczego).
Podczas trasy po Stanach w 1978 roku miał krótko ścięte włosy i bardzo
przypominał Ptasznika z filmu Ptasznik z Alcatraz. Lubił ten przydomek, a podczas jednego z bisów założył nawet więzienny pasiak, który dostał od ekipy.
Gejowska część ekipy miała swoje własne przezwiska w postaci damskich
imion nadawanych męskiej świcie zespołu i innym „znajomkom”. Używali
też żeńskich końcówek i zaimków, zwracając się do nich.
Drugi zestaw przezwisk obowiązujących w Queen:
Freddie Mercury: Melina (Melina Mercouri – grecka gwiazda filmowa)
Brian May: Maggie (Maggie May – tytuł piosenki Roda Stewarta)
Roger Taylor: Elizabeth (aktorka Elizabeth Taylor)
John Deacon: Belisha (Belisha Beacon…?)10
Na mnie mówili Helen. Nie pytajcie dlaczego.
Punktem kulminacyjnym przerywnika akustycznego było wykonanie przez Freda i Briana uproszczonej wersji piosenki Love of My Life.
Następnie nadchodził czas na włączenie publiczności do gry i wspólne
śpiewanie, czyli ogólnie jeden z lepszych momentów koncertu. Prawdę
mówiąc, nie trudno na trasie o cynizm i zblazowanie w stosunku do fanów,
bo po jakimś czasie poczucie ciągłego oblężenia daje się wszystkim we
znaki. Ale z drugiej strony widok ponad stu trzydziestu tysięcy ludzi
zgromadzonych na stadionie, bezbłędnie śpiewających piosenkę w obcym dla
siebie języku, jest doświadczeniem zupełnie wyjątkowym. Może to, co
powiem, brzmi banalnie, ale muzyka naprawdę nie zna granic.
Tymczasem koncert z wielką energią wchodzi w ostatnią fazę – fazę wielkich hitów, jak I Want to Break Free, czy rockowych numerów idealnie nadających się do trzepania głową, jak Hammer to Fall, oraz tych piosenek, przy których cała widownia klaszcze, jak Radio Ga Ga. Próbując Ga-Gę przed występami na żywo, Fred zwykle zamieniał słowo „radio” na rymujące się z nim „fellatio”,
na co cały zespół reagował salwami śmiechu. Niestety, publiczności
nigdy nie dane było posłuchać tej improwizacji. Fred lubił zaskakiwać i
prowokować, ale przede wszystkim kochał występować, zwłaszcza na wysokim
poziomie.
Tylko raz zdarzyło się, że poczułem się naprawdę rozczarowany
występem Freda. W moim przekonaniu Fred był bowiem absolutnym
profesjonalistą. Miało to miejsce podczas jedynego koncertu, który grupa
dała w Nowej Zelandii, w mieście Auckland na stadionie Mount Smart.
Nowa Zelandia to piękny kraj, ale nie jest to raczej wymarzone miejsce
na trasy dla rockowych zespołów, ze względu na niedostatek barów,
narkotyków i rozwiązłych kobiet. W związku z tym wymyśliliśmy, że władze
Nowej Zelandii powinny na lotniskach umieścić następujące tabliczki:
Prosimy zdeponować genitalia tutaj, nie będą państwu potrzebne podczas
pobytu u nas. No, chyba że gustują państwo w owcach. Do wyboru do
koloru.
Fred wyszedł na scenę, zanim poszła taśma z intro, spóźniony i
zauważalnie pijany. Nuda czy złe towarzystwo? Jedno i drugie. Spóźnił
się przez Tony’ego Williamsa (zwanego też Mr Hyde), naszego
garderobianego, który ubrał Freda w spodnie tyłem do przodu. Fred,
niestety, zauważył to dopiero, gdy pokonywał spory odcinek drogi między
garderobą a sceną. Tony sam był jak zwykle pijany. Często miewał drgawki
i prosił któregoś z nas: „Kochaniutki, pomógłbyś mi nawlec nitkę?”.
Cudowny człowiek, z którego po pijaku faktycznie wychodził Mr Hyde.
Wówczas bycie jego przyjacielem wyglądało jak praca na pełny etat.
Od początku koncertu Fred chichotał i zapominał słowa piosenek, nie
nadążał za muzyką i nawet pytał mnie, które piosenki ma grać i jak one
szły! Występ nie był jednak katastrofą i część piosenek całkiem się
udała, ale Fred czasem tracił wątek i reszta zespołu na tym cierpiała.
Na bis zespół zagrał przebój Elvisa – Jailhouse Rock, a do jego
wykonania zaproszono na scenę Tony’ego. Nie tego pijanego z garderoby,
marzącego o wspólnym występie, tylko Tony’ego Hadleya, wokalistę grupy
Spandau Ballet, który miał właśnie przerwę we własnej trasie
koncertowej. Tony był zupełnie bezpretensjonalną osobą, ale nie znał
słów piosenki! Widzieliście kiedyś gwiazdę rocka, która nie zna słów
piosenki Jailhouse Rock Elvisa Presleya?
Kucając u boku fortepianu Freda i podziwiając jego zaangażowanie w
występ, czasem zdarzało mi się przenosić wzrok na publiczność i
zastanawiać się nad życiem, śmiercią, sensem mojego istnienia. Co będę
kiedyś robił? O co w ogóle chodzi w życiu? Co ja tutaj robię? Będąc
przed trzydziestką, stałem się Fortepianowym Mędrcem. „Czy to jest
prawdziwe życie? Czy to tylko Battersea?”.11 Przedostatnia linijka piosenki Bohemian Rhapsody:
„Nic nie ma znaczenia…” bardzo silnie do mnie przemawiała, ponieważ
często myślałem o jałowości całego tego rockowego życia i o tym, jak
łatwo w trasie o zblazowanie. Ale utwór właśnie dobiegał końca i światła
reflektorów oświetlały tysiące ludzi szalejących z zachwytu nad Bo Rhap. Czyli jednak coś miało znaczenie dla tych ludzi i stanowiło istotną część ich życia w tym konkretnym momencie.
Gdy ja pogrążony byłem w myślach, zespół przechodził do kolejnej
piosenki, wyrywając mnie z otchłani autorefleksji. Wracamy na zwykłe
tory. Przy ostatniej piosence odpalałem serię sztucznych ogni
rozmieszczonych wzdłuż sceny tuż przed widownią. Pokrywałem przy okazji
sadzą kilku fotografów i ochroniarzy. Dobrze im tak. Jedynym członkiem
zespołu, który zwracał się ze sceny do publiczności, był Brian, a i tak
zrobił to tylko raz lub dwa razy w czasie występu. W połowie lat
siedemdziesiątych przed finałową piosenką koncertu Brian zapowiedział:
„Chcielibyśmy pożegnać was tak jak zawsze – piosenką In the Lap of the Gods”12 (nasza wersja brzmiała: „Chcielibyśmy was pozostawić jak zawsze – znudzonych i domagających się zwrotu pieniędzy za bilety!”).
Zespół Queen schodził ze sceny w mroku przy wtórze gromkich oklasków,
tupania i krzyków, pozostawiając nas w atmosferze napięcia i
oczekiwania na bisy. Wszędzie dookoła widać było las płonących zapałek i
zapalniczek migających w wilgotnym powietrzu wypełnionym dymem, pyłem
ze sztucznych ogni i elektryzującą atmosferą. Ten obrazek tysięcy
uniesionych zapalniczek stał się dość powszechny, ale pamiętam, że gdy
zobaczyłem to po raz pierwszy w Stanach, chciałem zastygnąć i chłonąć
ten widok aż do końca.
To co, jeszcze jeden?
Bis?
Książka w księgarnia od 25 stycznia.