Dodatkowe informacje dla zespołu i ekipy zapisywało się obok tytułów
piosenek. Na przykład napis „Fat D” był informacją dla Johna, że przed
piosenką Fat Bottom Girls musi przestroić gitarę na D-dur („Fag B”2
z kolei oznaczało przerwę na fajkę dla mnie i Johna, bo Fred znajdował
się wtedy poza sceną i nie musiałem go nieustannie pilnować). Jak na
bezczelną ekipę przystało, często zmienialiśmy tytuły utworów na
listach: We Will Rock You na We Will ROB You (Okradniemy was), Now I’m Here na Now I’m Queer (Teraz jestem gejem), I Want to Break Free na I Want to Break Wind (Chcę puścić bąka), Flash! na Trash! (Śmieć!). I tak dalej.
Lista utworów przyklejona do klapy fortepianu Freda była pierwszą
chronioną informacją przedostającą się na zewnątrz podczas przygotowań
do koncertu. To właśnie jego trzymetrowy czarny fortepian koncertowy
Steinwaya pojawiał się na scenie jako pierwszy i kiedy ekipa opuszczała
go z gigantycznej skrzyni transportowej, czekając na doczepienie
trzeciej nogi, zgromadzeni na scenie już wczytywali się w listę i
komentowali proponowany przez Queen dobór repertuaru. Tymczasem piszący
te słowa, przyciśnięty toną drewna, metalu i imitacji kości słoniowej,
wrzeszczał do wścibskiej ekipy, by „podniosła to cholerstwo”, żeby mógł
wbić na miejsce ostatnią nogę.
W miarę zbliżania się koncertu, w strategicznych miejscach sceny
pojawiały się ręczniki i napoje dla członków zespołu: woda i piwo dla
Freda, piwo dla Briana i Rogera, a dla Johna cały barek składający się z
wody, piwa, napojów bezalkoholowych, wina oraz alkoholu i drinków, w
których John aktualnie gustował – likieru Southern Comfort, wódki lub
tequili. Oprócz baterii drinków znajdowała się tam też mieszanka
orzeszków i m&m’sów. Wszystko to umieszczone było dyskretnie tuż
obok jego elektronicznej konsoli, by mógł jednocześnie wychylać się do
pokręteł i wychylać drinki. Tutaj też John miał przyklejony egzemplarz
listy – dla niego i reszty zespołu – z godzinami otwarcia okolicznych
pubów…
W latach siedemdziesiątych, kiedy zespół Queen nosił się w jedwabiu i
satynie, Fred zwykł stawiać kilka lampek do szampana na klapie
fortepianu i popijać zeń od czasu do czasu. Woziłem ze sobą zapas tych
kieliszków owiniętych w stare ręczniki na dnie skrzyni transportowej, a
przed występem przecierałem je koszulką i napełniałem miejscową
kranówką.
Nigdy nie był to szampan. Tam, gdzie woda w kranie miała niepokojący
kolor, próbowałem raczyć go wodą Perrier, ale Fred rugał mnie, że po
wodzie gazowanej mu się odbija! Po nieszczęśliwym wypadku, podczas
którego jeden z widzów został skaleczony kieliszkiem, kazano mi zamienić
lampki szklane na plastikowe. Fred był przerażony, gdy zobaczył
tandetne plastikowe kieliszki, kupione w sklepie z gadżetami na imprezy,
i w rezultacie przerzuciliśmy się na zwykłe plastikowe kubeczki
napełnione wodą Evian lub inną niegazowaną wodą mineralną – wyszukanymi
zdobyczami naszych zaopatrzeniowców.
Przed występem Brian ze swoją obstawą szedł do pomieszczenia za
sceną, gdzie stroił gitary i rozgrzewał palce. Nieustannie przy tym z
kimś rozmawiał i pochłonięty dyskusją zapominał, które gitary już
nastroił. Nieraz zdarzało się, że musiał zaczynać od początku. Jednego
razu, tuż przed koncertem, bezskutecznie próbował podłączyć ukulele do
elektronicznego stroika.
– Brian, przecież to jest instrument akustyczny!
W odpowiedzi uśmiechnął się szeroko i nastroił ukulele na ucho. Na
scenie to ja stroiłem gitary Johna i Freda, ponieważ trzeba było to
robić w takiej temperaturze i atmosferze, w jakiej będą używane. Już po
kilku pierwszych koncertach w trasie Fred i John raczej nie zajmowali
się osobiście kontrolą dźwięku. Nabierali zaufania do ekipy. No i mogli
dłużej pospać przed występem.
Członkowie zespołu Queen nie należeli do osób nieśmiałych, ale
czasem, przy okazji wielkich koncertów plenerowych czy w ogromnych
salach widowiskowych wielkich miast lub tych odwiedzanych po raz
pierwszy, nawet ich dopadały nerwy. Środkiem zaradczym na stres
okazywały się lekceważące żarty członków ekipy. Muzycy Queen mieli do
siebie duży dystans i potrafili śmiać się z komicznego efektu swoich
pompatycznych wyczynów, co zdecydowanie pomagało im nie tracić kontaktu z
rzeczywistością. A trzeba powiedzieć, że byli otoczeni pochlebcami
gotowymi przyklasnąć wszystkiemu, co zespół robił.
– Fred, publiczność już jest.
– Dobrze, jak wyglądają?
(Jak wyglądają? Wyczekująco? Mądrze? Groźnie?)
– Wyglądają mi na całkiem miłą parkę.
– Ty durniu!
– A tak przy okazji, nowa płyta właśnie osiągnęła status…
– Złotej? Platynowej? Podwójnej platynowej? – wtrąca bezczelnie ktoś z zespołu.
– Nie, winylowej.
– Wal się.
– Podobno jakaś pani z Slough kupiła jeden egzemplarz…
– A wal się i tyle! Dobra, jedziemy z koksem! O której zaczynamy?
W korytarzach za kulisami wyczuwało się podniecenie i nerwowość, gdy
szum na widowni się wzmagał, a zespół przebierał nogami, by w końcu
wyjść na scenę. Ekipa techniczna ze lśniącymi plakietkami „Wstęp
nieograniczony” zawieszonymi na szyjach wchodzi na scenę, by sprawdzić
sprzęt oraz wybadać żeński „potencjał rozrywkowy” w pierwszych rzędach.
W tym czasie garderoba Queen pustoszeje, podczas gdy zespół, już w
kostiumach, stroi piórka i szykuje się do mającej za chwilę nastąpić
onieśmielającej i oszałamiającej próby ognia. By przepędzić nerwy i
rozgrzać struny głosowe, Fred i Roger darli się, wchodząc na bardzo
wysokie częstotliwości, niczym marcujące nocą koty. Roger natomiast, by
rozgrzać nadgarstki, stukał i walił pałeczkami do perkusji we wszystko,
co popadło, w tym w swego asystenta i byłego technicznego, Chrisa
Taylora (zwanego też Crystal i bynajmniej niespokrewnionego z bębniarzem
Queen).
Zdarzało się, że Queen spóźniał się na występ. Ale raz, podczas
występu w Hiszpanii, spóźnili się nie ze swojej winy – ówczesny operator
świateł, Joe Trovato, spożył wcześniej sporą ilość taniego lokalnego
wina, co przez długi czas nie pozwoliło mu na opuszczenie toalety.
Siedząc w odosobnieniu, biedaczek stracił poczucie czasu i dopiero
dyskretne pukanie i zaniepokojony znajomy głos pytający, czy wszystko w
porządku, skłoniły go do otworzenia drzwi. W drzwiach stał Fred oraz
reszta zespołu – wszyscy wystrojeni i gotowi do występu. Joe ze
skruszoną miną poprawił ubranie i zasiadł za konsolą do kontroli
świateł.
Czas na show – show w wykonaniu Queen, czyli to, na co czekaliśmy
cały dzień. Liczy się tylko kilka najbliższych godzin. Zaraz Queen zagra
koncert w waszym mieście, dla was i tylko dla was – garstki
szczęśliwców, którzy zdobyli bilety. Te cztery twarze dobrze znane z
mediów wystąpią i zagrają na tej scenie na żywo – we własnej osobie i w
kolorze. Przebyli długą drogę, walcząc z przeciwnościami losu i kacami,
by ofiarować wam te zupełnie szczególne chwile. Nie zmarnujcie tego!
Scena gotowa, wszystko dopięte na ostatni guzik, wykładzina na scenie
odkurzona, sprzęt podłączony, wszyscy na miejscu i w pełnej gotowości.
Ekipa techniczna w pogotowiu, choć bez mundurków (mimo usilnych prób
zmuszenia nas do założenia strojów kamuflujących naszą obecność na
scenie). Po pierwszej wizycie w Japonii, zainspirowani tamtejszą kulturą
członkowie Queen obdarowali nas czarnymi „happi”, czyli krótkimi
kimonami z nazwą zespołu „Queen” zapisaną japońskimi czerwonymi znakami
na plecach. Zaiste stylowo, ale średnio praktycznie, zważywszy, że masz w
tym rozkładać sprzęt. Do tego trudno w ubranku rodem z buduaru zdobyć
szacunek ważącego sto pięćdziesiąt kilo i mierzącego blisko dwa metry
kierowcy ciężarówki lub gościa od rozładowania sprzętu. Operatorzy
reflektorów na scenie i na platformie nosili czarne kombinezony, ale ja
jakoś nie czułem się w nich swobodnie, biegając to tu, to tam podczas
występów, więc moim ulubionym strojem roboczym były jeansy i koszulka –
najlepiej darmowy gadżet od zespołu – noszona jako oznaka przywiązania i
szacunku.
Ostatnia próba instrumentów połączona była z kontrolą podłączeń.
Chodziło oczywiście o sprawdzenie, czy wszystkie instrumenty są podpięte
do odpowiednich kanałów i czy wszystko działa jak należy po występie
grupy supportującej. To dlatego przed koncertem, zanim zespół wkroczy na
scenę, słyszy się pobrzękiwanie gitar, walenie w bębny i podgrywki na
fortepianie. Wszystkie te zabiegi wykonywane są z dużą precyzją i
kunsztem. Niebezpiecznie jest przy tym pokazać za dużo, ale też za mało
umiejętności. Zasada numer jeden – to nie grać wtedy znanych riffów
(pozer). Jeśli byłby to riff Queen, możesz narazić się na oklaski ze
strony publiczności, a to oznacza piętnaście sekund sławy i wkurzenie
całego zespołu. No i nieuchronnie reszta ekipy przypnie ci łatkę
skończonego palanta. Najlepszym wyjściem jest zagranie kilku dźwięków i
jednego lub dwóch akordów, dzięki czemu można nabrać publiczność, że
naprawdę umie się grać. Zawsze jednak istniała ogromna pokusa, by
podkręcić dźwięk i zasunąć parę taktów…
Wbrew pozorom sprawdzenie instrumentów tuż przed koncertem jest
niezwykle ważne, bo po próbie nagłośnienia wiele rzeczy jeszcze ulega
zmianie. Trzeba bardzo starannie ustawić głośniki, ponieważ akustyka
może się zupełnie zmienić. Typowa wymówka inżynierów dźwięku brzmi: „Bez
obaw – będzie brzmiało, jak wejdzie publiczność”. Nagle wszystkie
przekaźniki radiowe zaczynają mieszać w bezprzewodowym systemie
nagłośnienia gitar i mikrofonów. Temperatura i wilgotność powietrza
zasadniczo wpływają na strojenie instrumentów, a w przypadku perkusji
czasem powodują potworne sprzężenia zwrotne w postaci dudnienia. Mogło
się na przykład okazać, że przez wzmacniacze Briana słychać lokalną
radiostację lub firmę taksówkarską, a windy towarowe w budynku pracują
na tej samej fazie co system nagłaśniający i w efekcie z głośników
popłyną odgłosy charakterystyczne dla motorówki. Gwarantuję wam za to,
że wszystkie tajemnicze chochliki elektroniczne rodem z otchłani Mordoru
ujawniają swą obecność dokładnie na dwie minuty przed występem.
„RAZ – RAZ – DWA – DWA” – to znajomy okrzyk Jima Devenneya, speca od
odsłuchu na scenie, wykrzykiwany do firmowego mikrofonu Freda –
srebrnego Shure’a 565 SD. Jim przechadzał się po scenie ze sławną
„magiczną różdżką”, czyli chromowaną rurką będącą kawałkiem statywu –
drugim obok mikrofonu rekwizytem scenicznym Freda. Służył on Fredowi za
miecz, gitarę, karabin, kij golfowy lub bejsbolowy, czy cokolwiek tam mu
akurat było potrzebne. Zazwyczaj reprezentował „kutasa, kochanie”. Po
upewnieniu się, że wszystko jest ostatecznie gotowe, kierownik sceny
łączył się przez walkie-talkie z garderobą i wzywał zespół na scenę.
Po opróżnieniu pęcherzy, otoczeni przez pomocników, główną krawcową i
asystentów, ukryci za kulisami członkowie zespołu podskakiwali w
miejscu, czekając, aż będą mogli ruszyć z bloków startowych. Do
słuchawek głównego elektryka szła informacja, by wygasić salę. Ta
ciemność bardzo podkręcała atmosferę, zarówno za kulisami, jak i na
widowni. To ta niesamowita energia (oraz światło latarki) prowadziła
Queen na scenę do tak zwanego Domu dla Lalek (Doll House) –
ogromnej aluminiowej klatki umieszczonej w prawym tylnym rogu sceny i
zasłoniętej czarnym materiałem. W tym niewidocznym sześcianie o
powierzchni około sześciu metrów kwadratowych członkowie zespołu mogli
na chwilę odsapnąć lub zejść z widoku, gdy akurat któryś z nich nie
grał. Nawet nie wszyscy członkowie ekipy „Wstęp nieograniczony” mogli
tam przebywać.
W tym momencie z głośników i odsłuchu grzmiała taśma z intro,
próbując zdominować krzyk dochodzący od strony publiczności. Maszyny,
sycząc, produkowały dym, przez który przebijały pulsujące, budzące się
do życia światła sceny. Stąd już nie było odwrotu. Setki świateł rampy
mrugały i błyskały, choć na razie jeszcze całkiem powściągliwie. Pełną
siłę reflektory pokazywały dopiero wtedy, gdy konstrukcja powoli ruszała
w górę, niczym budzący się metalowy potwór, plujący ogniem
wielokolorowych świateł.
Zespół ustawiał się na scenie – Roger skradał się, by zasiąść na
stołku, schowany za połyskującą perkusją. Brian ze swoją własnoręcznie
wykonaną czerwoną gitarą, podłączoną do prądu przedłużoną spiralną
pępowiną, krył się za ogromnym czarnym ekranem z lewej strony sceny.
John, wyposażony w swego Fendera, nerwowo chodził tam i z powrotem za
głośnikami, niczym przyszły tatuś przemierzający korytarze oddziału
położniczego w oczekiwaniu na potomka.
Na znak z taśmy z intro, trio perfekcyjnie wstrzela się w graną
piosenkę, Brian i John jednocześnie energicznie wyskakują z ukrycia na
scenę. Tuż po pierwszych dźwiękach Fred kocim ruchem wypełza z Domku dla
Lalek i krocząc lekko po scenie, zgrabnie odbiera ode mnie mikrofon.
Powitalne okrzyki zwykle wzmagały się, gdy Fred stawał z przodu sceny,
konstrukcja ze światłami ostatecznie zajmowała miejsce nad sceną,
rzucając potężne snopy światła, a pirotechnicy odpalali sztuczne ognie.
Wytwarzała się fantastyczna energia. Motto zespołu: „Oślepić ich i
ogłuszyć!” – działało za każdym razem.
Oto przed wami zespół Queen! WIELKIE show, WIELKIE hity i obecnie –
NAJWIĘKSZY ZESPÓŁ W HISTORII! Zespół mógł już wcześniej występować w
danym obiekcie, ale jak to bywa przy sekretnych spotkaniach byłych
kochanków, zawsze jest pewien rodzaj oczekiwania z obu stron – jak
daleko dziś się posuniemy? W powietrzu można wyczuć napięcie seksualne –
kto zrobi pierwszy krok?
Fred. To on był tu panem. Z wielką wprawą uwodził i czarował swoją
publiczność, siłą lub podstępem przejmując nad nimi kontrolę. Posuwając
się w tej grze coraz dalej, nagle zwalniał tempo, by pokazać swoją
wrażliwość, a za chwilę znowu ich rozpalał i doprowadzał do ekstazy.
Stąd jego wyznanie – „Chciałbym się pieprzyć z wami wszystkimi!”.
Robił, co mógł, by tej obietnicy dotrzymać. Gdy ja przyzwyczajałem
wzrok do mroku po wygaszeniu świateł, oni przeżywali orgię na
najwyższych obrotach. Dzień jak co dzień – taka praca. Większość
koncertów Queen była bardzo dobra. Czasami trafiały się absolutnie
niesamowite występy, rzadko ciut słabsze. Tak czy inaczej, Queen to
zwierzę sceniczne, cudownie się na nich patrzyło. Przepis na ten sukces
był całkiem prosty – oni po prostu świetnie grali. To byli muzycy,
którzy do perfekcji opanowali swoje instrumenty i wierzyli w to, co
robili. Gdy wyruszali w trasę po wydaniu nowej płyty, zawsze dawali z
siebie wszystko, bo bez fałszywej skromności starali się o miano
najlepszego zespołu na świecie.
Pierwszemu utworowi zawsze towarzyszyło lekkie napięcie – czy
wszystko zadziała jak trzeba? Dla mnie było to oczywiste, ale czy zespół
mógł siebie słyszeć aż tak dobrze? W tym momencie niezbędny stawał się
kontakt wzrokowy. Nasz wewnętrzny język skinięć głowy, mrugnięć okiem i
innych gestów służył do oceny poziomu zadowolenia zespołu. Wraz z
rosnącą koncentracją zupełnie niezauważalne stawały się niewygody – dym
gryzący w oczy, kłęby kurzu opadające po wybuchach pirotechnicznych czy
spadające ze zbudowanych na scenie konstrukcji. Pierwszy numer szedł jak
błyskawica. Potem zazwyczaj następował równie szybki kolejny utwór,
niepoprzedzony nawet przerwą czy powitaniem. Dopiero po nim zespół Queen
kłaniał się nisko swej publiczności, Fred krzyczał: „DZIĘKUJEMY WAM!”, a
następnie pytał:
– Macie ochotę na rocka?
– TAK!
– Macie ochotę na rocka?
– TAK!
– No to jazda (do cholery)!
Kolejny szybki rock and rollowy numer (lub dwa) podgrzewa atmosferę
na widowni, po czym pierwsza piosenka, w której wchodzi pianino, daje
chwilę wytchnienia Fredowi i publiczności oraz pozwala mu przekazać mi
wszelkie istotne informacje.
– Powiedz mu, że fałszuje – jak ja mam śpiewać jeszcze wyżej?!
– Ale komu?
– No wiesz! I temu drugiemu – nie łapie rytmu! Co z nim?
Potakiwałem tylko zgodnie.
– Nieważne. Powiedz mi lepiej, jak się mówi w Belgii „dobry wieczór” – dyszy.
– Masz to zapisane flamastrem na ręce.
– A jak mam to, kurwa, przeczytać w tych ciemnościach?
(Techniczny – jasnowidz, chłopiec do bicia i noktowizor w jednym)
– No tak, nie przeczytasz. Do tego starło się od potu.
– Jak?
– Hmm. Może „Guten Soir, senoras”? – odpowiadam, wzruszając ramionami.
– Pieprzyć to! – Fred coś mamrocze, a następnie wybiera bezpieczną wersję angielską.
Szybka wymiana mikrofonu na szklankę ciepłego miodu z cytryną. Fred
bierze łyk, by rozluźnić gardło, oddaje mi szklankę i zasiada do
fortepianu. Fortepian to był zawsze najlepszy test, czy Fred jest
zadowolony z obrotu spraw. Czy wszystko gra na planecie Merkury? Gdy on
delikatnie muskał klawisze, rozluźniał się i rzucał komentarze w stronę
swej wyczekującej publiczności, ja kucałem z boku koncertowego
Steinwaya, bacznie obserwując Freda i starając się jednocześnie odwracać
wzrok od wielobarwnych hipnotycznych refleksów odbijających się od
klapy instrumentu.
Reszta zespołu mogła w tym czasie odsapnąć, napić się czegoś oraz
poprawić odsłuch. John miał zazwyczaj niewiele uwag, dotyczyły one
głównie werbla i hi-hatu w odsłuchu podłogowym. Pierwsza piosenka, w
której Fred grał na fortepianie, stanowiła jeden z kluczowych elementów
występu i gdy rzucał w moją stronę to spojrzenie, będące de facto
serią skinień głowy, ruchów ręką i min, wiedziałem od razu, czy Fred
chce, by pogłośnić mikrofon, czy fortepian brzmi zbyt ostro, czy jest
zmęczony po ekscesach poprzedniej nocy oraz jak ocenia grę pozostałych
członków zespołu. Wszystko to mogłem wyczytać z jego min, ruchów palców i
skinięć głowy. Jeden ruch ręki Mercurego był jak gest Królowej. Kreśląc
okręgi palcami, dawał mi znak, że jest mu za gorąco i chce, bym włączył
wentylator znajdujący się pod fortepianem. Gdy Fred skinął, mrugnął lub
uśmiechnął się do mnie w sposób, który nie miał przypisanego znaczenia,
czułem się, jakby starszy brat dodawał mi odwagi lub okazywał wsparcie.
c.d.n.