Na „Queen Forever” fani wreszcie mogą usłyszeć nagrany trzy dekady temu duet Mercury’ego i Jacksona. Czy to wystarczy, aby ten album był wydarzeniem?
Miał być nowy album Queen. Gitarzysta Brian May i perkusista Roger Taylor zapowiadali dzieło na miarę „Made In Heaven” z 1995 r. Tamten album zawierał materiał, który wokalista Freddie Mercury nagrał z towarzyszeniem fortepianu. Poważnie już chory na AIDS Freddie dał kolegom wskazówki dotyczące brzmienia końcowych wersji utworów. Zgodnie z nimi zespół dograł resztę instrumentów. „Made In Heaven” tylko w Wielkiej Brytanii cztery razy pokryło się platyną, na całym świecie płyta rozeszła się w nakładzie 20 mln egzemplarzy.
Potem napięcie zaczęło opadać. Okazało się, że panowie myślą raczej o kompilacji, której stare, nieznane utwory Queen byłyby tylko częścią. Mowa była o pięciu piosenkach, stanęło na trzech. – Większość stanowić będą utwory z lat 80., gdy byliśmy na topie. Wielkie ballady z epickim brzmieniem – zapowiadał May, ale i to się nie sprawdziło. Na „Queen Forever” można znaleźć znane piosenki Queen z lat 70., 80. i 90. Zaplątały się nawet dwie z „Made In Heaven”.
Rola prawdziwych atrakcji przypada więc trzem nieznanym numerom. Tylko że nie są to autentyczne premiery. „Let Me In Your Heart Again” w 1988 r. znalazła się na solowej płycie żony Maya Anity Dobson. Queen nagrali ją pięć lat wcześniej podczas sesji do „The Works”. To typowa dla tej grupy piosenka utrzymana w średnim tempie – momentami dość rockowa, momentami bombastyczna, ubarwiona charakterystycznymi harmoniami wokalnymi i wyrazistą interpretacją Freddiego. „Love Kills” fani znają jako pierwsze solowe nagranie Mercury’ego, zrealizowane w 1984 r. na potrzeby nowej wersji słynnego filmu „Metropolis” Fritza Langa. Wtedy dynamiczny, dyskotekowy numer – na „Queen Forever” zmienia się w dostojną balladę.
Czy jednak „Queen Forever” nabiera przez to szczególnego znaczenia? Dla zagorzałych fanów to na pewno rarytas. Ale jako całość płytę łatwo umieścić gdzieś między udanym materiałem na gwiazdkowy prezent (listopadowy termin premiery to pewnie nie przypadek) a skokiem na kasę, w jakim wyspecjalizowały się ostatnio wielkie wytwórnie płytowe.
Światowe koncerny, które niedawno trzęsły rynkiem fonograficznym, dziś, w czasach cyfrowej dystrybucji muzyki i serwisów streamingowych, przypominają kolosy na glinianych nogach. Ale wciąż mają prawa do katalogów nagrań gwiazd z minionych dekad. Opakowane na nowo klasyczne pozycje zawsze znajdą nabywców. Fani w średnim wieku wciąż są lojalni wobec gwiazd swojej młodości, a nawet najlepiej znany tytuł wydany w formie deluxe będzie dla nich fajnym gadżetem.
Dzisiejszą scenę charakteryzuje ogromna dynamika i zmienność, a artyści osiągający gwiazdorską pozycję rzadko okazują się postaciami na miarę dawnych idoli. Utrudnia im to zresztą rzeczywistość zdominowana przez cyfrowe media, które błyskawicznie mielą kolejne trendy i reprezentujących je artystów. Nieustannie dostarczając gigabajtów zdjęć, filmów, tekstów wrzucanych na Facebooka czy Twittera, odzierają artystów z magii, która towarzyszyła wykonawcom pop z lat 70. czy 80.
Mercury czy Jackson dla swoich dorosłych dziś fanów są wspomnieniem młodości, ale pozostają też mitem. Równocześnie są jednak mitem współczesnej popkultury – wyrazem ponadpokoleniowej nostalgii za czasami, w których takie kariery, konstruujące tak silne legendy i windujące popularność do tak wielkiego poziomu jak w przypadku Mercury’ego czy Jacksona, były w ogóle możliwe.
Taka nostalgia stanowi bazę dużo poważniejszą niż zwykły sentyment fanów. Brian May pierwotnie zapowiadał, że na „Queen Forever” wejdą dwie piosenki śpiewane wspólnie przez Freddiego i Michaela. Skończyło się na jednej. A druga? Gitarzysta nie wymienił tytułu, można snuć domysły. Była przecież jeszcze pierwotna wersja numeru „State Of Shock”. Nad utworem wydanym w 1984 r. przez The Jacksons z Mickiem Jaggerem pracował początkowo Mercury. Była też piosenka „Victory”, kolejne wspólne dzieło Jacksona i frontmana Queen z pierwszej połowy lat 80. W archiwach na pewno coś jeszcze się znajdzie. „Queen Forever” doczeka się następców.