Brian May
przyznaje, że 20 lat temu, po śmierci wokalisty Freddiego Mercury’ego,
myślał, że to koniec Queen. "Ale jest w tym jakaś nieokreślona siła" –
opowiada gitarzysta 40 lat po założeniu zespołu. Z okazji okrągłego
jubileuszu ukazują się specjalne wznowienia wszystkich płyt tej rockowej
legendy.
Sporo się dzieje ostatnio wokół Queen: olbrzymia wystawa
poświęcona powstaniu grupy i jej początków, podpisaliście kontrakt
z Universal Music, klasyczne albumy ukazują się w zremasterowanej formie
i co chyba najważniejsze, obchodzicie właśnie 40. rocznicę… rocznicę
powstania?
Brian May: – W powszechnym przekonaniu Queen powstało, gdy
dołączył do nas John [Deacon]. A więc okrągła rocznica przypada w marcu
(z tego, co pamiętam). Wraz z jego przyjściem ustalił się skład, który
uznany jest za klasyczny skład Queen.
Wystawa wam poświęcona została zatytułowana "Storm Troopers in Stilletos" (Oddziały szturmowe w szpilkach), tak jak podtytuł piosenki "She Makes Me" z "Sheer Heart Attack". Co właściwie znaczy tytuł "Storm Troopers in Stilletos"?
Brian May: – To po prostu taki abstrakcyjny żart. To Roger
wymyślił taki podtytuł. Upierał się przy nim od początku. Powiedział, że
piosenka bardzo mu się podoba, ma fajny rytm i w ogóle jest niezła.
Poza tytułem. To było chyba w 1975 roku. Powiedział, że skoro ma taki
mocny, wyraźny rytm, to moglibyśmy zatytułować ją "Oddziały szturmowe
w szpilkach". Odparłem, że skoro tak mu się podoba, może ją tak nazwać.
Więc zostawiliśmy "She Makes Me", a w nawiasie dodaliśmy "Storm Troopers
In Stilettos".
– Wydaje mi się, że to bardzo odpowiedni tytuł dla tej wystawy.
Dotyczy ona naszych początków i ukazuje nas bez tego welonu, pod którym
kryliśmy się jako osoby
publiczne. Po raz pierwszy pozwalamy fanom zobaczyć, jak naprawdę
wyglądało wtedy nasze życie. Oddziały szturmowe w szpilkach to dziwna
zbitka pojęć, właściwie nonsensowna. Jest w niej odniesienie do nas
samych, bo w pewnym sensie to, co robiliśmy, było tak samo pozbawione
sensu. Nasza muzyka
czasem była bardzo głośna i mocna, jej esencją był hałas, mocny rytm
i ciężkie brzmienie, ale czasem nagrywaliśmy coś niezwykle delikatnego.
Był w tym rodzaj jakiejś anomalii, bo czy "Killer Queen" to rockowy
kawałek? A "Good Company"? Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Ale to właśnie
my, Queen, to nasza muzyka. I skoro wiele osób mówi nam, że twórczość
Queen, samo Queen to paradoks, to ten tytuł najlepiej wyraża to wyraża.
Jaką grupą chcieliście być w 1971 roku? Czy mieliście już wtedy sprecyzowaną muzyczną wizję?
Brian May: – Istniała wtedy jedynie w naszych głowach. Myślę,
że w tamtych czasach naszą muzykę dałoby się opisać jako coś o mocnych,
bardzo ciężkich podstawach, z niezwykle melodycznymi i harmonicznymi
elementami, co wtedy było raczej bardzo rzadkie. Naszymi bohaterami byli
Jimi Hendrix i Led Zeppelin. Led Zeppelin działali mniej więcej
równolegle z nami, ale już wtedy byliśmy pod ich wrażeniem. Niezwykle
podobało nam się w tamtym czasie Yes, bo w swojej muzyce również kładli
nacisk na złożone harmonie wokalne. Tym się między innymi
inspirowaliśmy.
– Ale w naszych inspiracjach sięgaliśmy znacznie dalej, lubiliśmy takich
wykonawców jak George Formby [brytyjski piosenkarz i aktor komediowy],
jazzowe bigbandy, wszystkie tego typu eklektyczne rzeczy miały na nas
wpływ. Przez to nasza muzyka była niezwykle oryginalna. Byliśmy jak
gąbka. Chłonęliśmy wszelką interesującą muzykę, jaką wtedy słyszeliśmy
wokół siebie. Nie wydaje mi się, by teraz byłoby to możliwe. Ale my
dorastaliśmy wśród tych wszystkich dziwnych dźwięków i mieliśmy je cały
czas w naszych głowach. Wiedzieliśmy, jak chcemy brzmieć. Na szczęście
Freddie, Roger i ja całkowicie się co do tego zgadzaliśmy. Mieliśmy
podobną wizję w naszych głowach, więc kiedy zaczęliśmy razem pracować,
łatwo było nam podejmować decyzje, czego powinniśmy próbować i w jaki
sposób ją urzeczywistnić.
Czy już wtedy Freddie był taki wspaniałym, widowiskowym showmanem, jakim poznaliśmy go w późniejszych latach?
Brian May: – Zawsze zachowywał się jak gwiazda rocka. Co
zabawne, nawet już wtedy. A przecież był bardzo nieśmiałym, bardzo
wstydliwym chłopcem. Powiedziałbym nawet, że niepewnym własnej wartości.
Dorastał w surowej dyscyplinie szkoły prywatnej, w pewnym sensie bardzo
represyjnej, i jego reakcją na takie wychowanie było niezwykle swobodne
życie, które prowadził po jej skończeniu, zachowywał się rebeliancko,
zupełnie skandalicznie. Stworzył sobie alter ego, które go po prostu
opętało. Szczyt tego procesu osiągnął swój finał mniej więcej w czasie,
gdy zmienił swoje nazwisko i z Bulsary stał się Freddiem Mercurym.
Uważam, że Freddie stworzył siebie od początku do końca. W każdym
szczególe. Miał swoją wizję, swoje marzenie i tak pokierował swoim
życiem, by to marzenie się spełniło. A my byliśmy częścią jego wizji.
Wasze pierwsze pięć albumów: "Queen", "Queen 2", "Sheer Heart
Attack", "A Night At The Opera" oraz "A Day At The Races" zostały
wznowione w zremasterowanej formie z dodatkowymi nagraniami.
Porozmawiajmy o waszym debiutanckim krążku "Queen", który nagrywaliście
właśnie tutaj, w Trident. Głównie w późnych godzinach nocnych.
Roger Taylor: – Masz rację. Nasz pierwszy album był nagrywany
głównie w środku nocy, gdy pracę skończył już David Bowie. Mieliśmy
zabukowane to właśnie studio, bo jego właściciele byli naszymi
menedżerami. To było dobre, nowoczesne studio. I bardzo modne w tamtych
czasach.
Brian May: – W pewnym sensie byliśmy "własnością" właścicieli
studia. Byli naszymi menedżerami, ale chcieli zaoszczędzić i nie wydawać
na nas dodatkowych pieniędzy. Więc w praktyce wyglądało to tak, że
jeśli ktoś taki jak David Bowie nagrywał w Trident i kończył sesję
o trzeciej nad ranem, dzwonili do nas, abyśmy przyjeżdżali do studia, bo
jest przestój i możemy trochę popracować.
Roger Taylor: – To przyjeżdżaliśmy. I pracowaliśmy nad własnym materiałem od drugiej do szóstej rano…
Brian May: – W taki sposób nagraliśmy debiutancki album. Mimo
że byliśmy otoczeni najnowocześniejszym sprzętem, to nie bardzo
pozwalano nam użyć tych wspaniałych cudów techniki nagraniowej. Naprawdę
chwytaliśmy się każdego dostępnego czasu nagraniowego. Byliśmy
postrzegani jako nowicjusze, którzy jeszcze nie bardzo się orientują,
o co chodzi, więc nikt tak naprawdę nie chciał słuchać naszych sugestii,
co do tego jak chcielibyśmy brzmieć i jak chcemy nagrywać.
Pięć dodatkowych utworów umieszczonych na remasterowanym wznowieniu pierwszej płyty brzmi inaczej. Gdzie zostały nagrane?
Roger Taylor: – To nagrania demo, które przygotowaliśmy, zanim
udało się nam zdobyć jakikolwiek kontrakt nagraniowy. Chodziliśmy
z nimi jak domokrążcy od wytwórni do wytwórni, każdej, jaka tylko
istniała, dosłownie błagaliśmy o kontrakt.
Brian May: – Weszliśmy do studia, mimo że nie mieliśmy
kontraktu. Byliśmy bardzo młodzi i biedni. Marzyliśmy, by zostać
gwiazdami rocka, ale nikt nie dawał nam szansy. Mieliśmy sporo
szczęścia, że znaleźliśmy akurat kogoś, kto potrzebował jakiejś grupy by
pohałasowała w nowo powstałym studio. To było De Lane Lea w Wembley.
Weszliśmy tam i na ich prośbę porobiliśmy trochę hałasu. W zamian
pozwolili nam zarejestrować te pięć utworów. Byliśmy młodzi
i niedoświadczeni, ale doskonale już wtedy wiedzieliśmy, co chcielibyśmy
osiągnąć. Weszliśmy do studia z inżynierem dźwięku Louisem Austinem
i nagraliśmy pięć piosenek, które wyszły nam całkiem nieźle, zabrzmiały
dokładnie tak, jak chcieliśmy by zabrzmiały. Sesja zajęła nam tylko
kilka dni, z tego co pamiętam, jakieś dwa albo trzy, ale to w zupełności
wystarczyło. Napięliśmy wszystkie muskuły i zrealizowaliśmy to tak jak
chcieliśmy… po raz pierwszy zaczęliśmy nadawać kształt dźwiękom, które
mieliśmy w naszych głowach.
Roger Taylor: – Brian wykonał kawał dobrej roboty, wynalazł te
nagrania gdzieś we własnym archiwum i używając nowoczesnej technologii,
usunął wszelki błędy i niedociągnięcia. Teraz brzmią fantastycznie.
Nawet lepiej niż nagrania z naszej pierwszej płyty.
Ciekawi mnie, jaki był Freddie podczas pracy w studiu. Czy również
zwracał na siebie uwagę jak na koncertach, czy w studiu zachowywał się
inaczej, w bardziej zdyscyplinowany sposób?
Brian May: – Freddie był w studio niewiarygodnie
zdyscyplinowany. Gdy go poznaliśmy, biegał i robił wokół siebie sporo
hałasu, był bardzo niezdyscyplinowany jako wokalista i wykonawca, co
było raczej szokujące. Ale gdy usłyszał swój głos nagrany na taśmie (co
jest bardzo ciekawe, bo siedzimy teraz właśnie w miejscu gdzie razem
z Freddiem słuchaliśmy wtedy nagranego materiału), okazało się, że jest
bardzo niezadowolony z tego, jak brzmi. Więc zaczął coraz więcej nad nim
pracować. Ćwiczył przez całe noce i dnie, tak by ustawić swój głos, by
mieć na nim pełną kontrolę i by zabrzmiał tak, jak chciał tego Freddie.
Zważywszy na to, że Freddie był waszym frontmanem, czy od początku
planowaliście, że wasze koncerty będą niezwykle teatralne,
spektakularne?
Roger Taylor: – Chcieliśmy się wyróżniać. Chcieliśmy by były
teatralne, bo w tamtych czasach było to czymś normalnym. Łatwo jest
zapomnieć o takich grupach, które nic nie robią na scenie. Wychodzą
przed publiczność i zachowują się jak mumie. Może czasem potrząsają
trochę głowami. My chcieliśmy stworzyć show. Niezwykle teatralny show.
I Freddie doskonale się w tym odnajdywał. I robił to jak nikt inny na
świecie. Może da się go porównać do Davida Bowiego, ale Bowie miał
trochę inny styl. Freddie był wspaniałym, charyzmatycznym, teatralnym
wykonawcą, raczej niedocenianym w tym względzie.
Gdy ukazała się wasza pierwsza płyta, czy publiczność od razu
"chwyciła", czym jest Queen? Czy wy wiedzieliście, czym jest Queen?
Roger Taylor: – Gotowy pomysł na Queen istniał
już wtedy w naszych głowach. Dobrze wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć
i do czego chcemy dojść. Wiele osób
w ogóle nie miało wtedy pojęcia, o co nam chodziło. Myśleli: czy to, co
grają to glam rock? Trudno nas zaszufladkować, bo w naszej muzyce
słychać i sporo glam rocka i art rocka. W naszej muzyce było słychać
i hard rock, i mnóstwo innych stylów. Prawdę mówiąc, Queen to była
dziwna bestia.
Wydaje mi się, że w tamtym czasie prasa muzyczna w ogóle nie miała pojęcia czym jest Queen…
Brian May: – Być może, dlatego że unikaliśmy prasy. Nie
podążaliśmy utartą ścieżką, więc może dziennikarze poczuli się pominięci
i czuli z tego powodu zazdrość, bo prasa lubi pomagać w karierze młodym
grupom. A być może dlatego, że nigdy nie mieliśmy dla nich czasu, więc
oni nie mieli czasu dla nas.
Roger Taylor: – Chyba trudno było nas zaszufladkować. Po
prostu uciekaliśmy od jakiejś jednej stylistyki, było w tym trochę tego,
trochę tamtego, i poza tym byliśmy niezwykle teatralni. Być może
właśnie z tego powodu niektórym krytykom wydaliśmy się nawet atrakcyjni.
Ale, na szczęście, mieliśmy wspaniałych fanów, którym naprawdę się
podobaliśmy, którzy łapali to, co robiliśmy. Myślę, że to dobrze nie być
nadmiernie przecenianym, bo jeśli jesteś od samego początku chwalony
i wielbiony, nie przetrwasz długo w tym biznesie. My na szczęście nie
byliśmy rozpieszczani przez prasę przez całe 40 lat. Aż do teraz.
Brian May: – Czasem myślę, że w tym całym biznesie związanym
z muzyką rockową chodzi przede wszystkim o długowieczność (utrzymywanie
się na powierzchni), upór i konsekwencję. Jak robisz coś za pierwszym
razem ludzie się zastanawiają: co to ma być? o co w tym chodzi? co to
jest? Gdy robisz to samo drugi raz, zaczynają się zastanawiać: ooo,
a może to nie jest takie złe, gdy proponujesz im to po raz trzeci –
myślą: no, to naprawdę poważni faceci, naprawdę podoba mi się to, co
robią! Więc po prostu oraliśmy z uporem to nasze poletko, wierząc ślepo
w naszą muzykę i powoli osiągnęliśmy efekt kuli śniegowej.
Wasz trzeci album "Sheer Heart Attack" nadal wydaje się być wyjątkową płytą…
Roger Taylor: – Myślę, że do tego czasu udało nam się osiągnąć
takie brzmienie, jakie sobie zamierzyliśmy. Czuliśmy się w studiu
znacznie pewniej, nikt już nie próbował nami sterować ani nic nam
narzucać. Uważam, że na trzeciej płycie znalazły się równie
ekstrawaganckie kompozycje, co na dwójce, ale o bardziej komercyjnym,
przystępnym brzmieniu. To znakomity album, nie ma na nim żadnego
zbędnego dźwięku, żadnego wypełniacza, dlatego jest tak dobry.
Roger, czytałem w jednej z recenzji, że wasz czwarty album "A Night At The Opera" to taki "Sgt. Pepper" Queen…
Roger Taylor: – Nie uważam tak. Nawet nie jestem pewien, czy
"Sierżant Pieprz" to najlepsza płyta Beatlesów. Myślę, że chodziło tu
o analogię. Że "A Night…" jest dla Queen tym, czym "Sgt. Pepper" dla
The Beatles. Uważam, że The Beatles mają lepsze płyty w swojej
dyskografii, chociażby "Revolver", "Abbey Road" czy Biały Album. Według
mnie są lepsze niż "Pepper". O "A Night At The Opera" powiedziałbym, że
to po prostu kawał znakomitej roboty i bardzo eklektyczne dzieło.
Postrzegane jest przez pryzmat "Bohemian Rhapsody" jako doskonałe, ale
przecież zrobiliśmy wiele innych wspaniałych nagrań. Powiedziałbym, że
niekoniecznie jest to nasze najlepsze dzieło, ale może to właśnie taki
nasz "Sgt. Pepper".
Wspomniałeś o "Bohemian Rhapsody", więc spytam o zdumiewające harmonie wokalne w tym kawałku.
Brian May: – Przyznam, co pewnie ciebie zaskoczy, że nie do
końca wiem, skąd się wzięły te harmonie. Inspirowała nas tak różnorodna
muzyka. Słuchałem nagrań orkiestry Mantovaniego, próbując rozszyfrować,
w jaki sposób zostały zharmonizowane partie skrzypiec i coś z tego na
pewno przeniknęło do naszych utworów. Jedną z moich ulubionych grup była
formacja Temper and Seven, grająca dixielandowy jazz, ale niezwykle
precyzyjnie zaaranżowany. Te aranżacje były jednocześnie pełne swobody,
a zarazem niezwykle złożone. Możesz usłyszeć ich wpływ właśnie
w "Bohemian Rhapsody". "Bohemian" ma swoje źródło między innymi w muzyce
Temper and Seven. Już jako dziecko analizowałem tego harmonie wokalne
w piosenkach Everly Brothers, The Crickets, a nawet w nagraniach Doris
Day. Inspirowaliśmy się wszystkim
W którym momencie zdaliście sobie sprawę, że macie cały świat u swoich stóp?
Roger Taylor: – Po raz pierwszy chyba wtedy, gdy "Bohemian
Rhapsody" stała się wielkim hitem na całym świecie. Wtedy było już
całkiem nieźle. Ale tak naprawdę znacznie większy sukces odnieśliśmy
kilka lat później. To było parę wspaniałych lat w Ameryce. Tak gdzieś
koło 1980 roku. To był szczyt popularności na tamtym rynku. A potem była
Ameryka Południowa i to było po prostu niesamowite.
Zdobyliście olbrzymią popularność w Stanach Zjednoczonych.
Popisaliście kontrakt z Capitol Records… Ale w czasie wydania płyty
"The Works" wasza kariera zaczęła się załamywać. Czy wiecie, co się
wtedy stało?
Brian May: – To naprawdę długa, skomplikowana historia. Tak
naprawdę dopiero w Ameryce dojrzeliśmy. W pewnym momencie mieliśmy USA
owinięte wokół palca. "We Will Rock You" i "We Are The Champions" były
tam olbrzymimi hitami. Znacznie większymi, niż my sami byliśmy w tym
czasie. A potem przyszedł "Another One Bites The Dust", który był
jeszcze większym przebojem. To był czas, gdy nie tylko byliśmy
najpopularniejszą grupą w Ameryce, ale prawdopodobnie największą grupą
świata. Wiele osób ma taki moment w swojej karierze, myśmy mieli go
właśnie wtedy.
– Ale by się zanadto nie rozwodzić… Trzy czynniki zadecydowały, że
zaczęliśmy tracić popularność w USA. Pierwszym był wideoklip do piosenki
"I Want To Break Free", który był postrzegany jako coś zupełnie
nieodpowiedniego, nieprzyzwoitego, coś czego gwiazdy rocka nie powinny
robić, przebierać się w damskie łaszki. Po tej stronie Atlantyku nasi
fani załapali dowcip, bo parodiowaliśmy serial "Coronation Street"
[brytyjska opera mydlana emitowana od grudnia 1960 roku], którego nie
znano w USA, co tam się zupełnie nie spodobało. Pamiętam, że w trakcie
spotkań promocyjnych ludzie byli tym po prostu zszokowani. Prezenterzy
[telewizyjni] po obejrzeniu klipu po prostu bledli. Nie chcieli się
z tym kojarzyć w żaden sposób. Myśleli: jak gwiazdy rocka mogły zrobić
coś takiego? To był pierwszy element.
– Drugim, było to, że nieświadomie zostaliśmy wplątani w skandaliczne
spory między wytwórniami płytowymi i rozgłośniami radiowymi. Niezależny
sposób promocji
doszedł do głosu, a wytwórnie płytowe były audytowane przez rząd, czy
nie ma tu przypadków korupcji i łapówkarstwa. Nasza ówczesna wytwórnia
płytowa, Capitol, z którą właśnie podpisaliśmy kontrakt, mocno
sprzeciwiła się temu nowemu systemowi i odmówiła płacenia za promocję.
Więc nie było promocji w radio. I dostali wtedy mocno po łapach. To byli
ludzie o mentalności gangsterów, którym wydawało się, że rządzą całym
światem. Pamiętam jak "Radio Gaga" pięło się do góry. Skoczyło chyba
z 60. na 30. miejsce na liście Billboardu. A w następnym tygodniu spadło
z zestawienia. Po prostu zniknęło. Z powodu tego całego zamieszania
nikt nie grał nagrań Queen.
– Trzeci powód, według mnie, sprowadza się do jednego faceta.
Mieliśmy gościa, który opiekował się Freddiem. Nazywał się Paul Pretner.
Według mnie miał o sobie zbyt duże mniemanie. Przebywanie w blasku
sławy Freddiego, dało mu sporą władzę. Przez lata bardzo ciężko
pracowaliśmy by wyrobić sobie dobre relacje z mediami w Stanach.
Wspólnie z Rogerem urabialiśmy się po łokcie. Za każdym razem, gdy
graliśmy w USA, gościliśmy w rozgłośni radiowej w każdym mieście, bo
bardzo nam na tym zależało, bo chcieliśmy mieć kontakt z naszymi fanami.
I ten facet, podczas jednej z naszych tras powiedział wszystkim
rozgłośniom, by się "odp*****liły", nie powiedział: "walcie się", tylko
"Freddie mówi byście się walili, Freddie mówi, że ma was głęboko
gdzieś!". W ten sposób straciliśmy za jednym zamachem przychylność
mediów w Stanach. To smutne. Na szczęście okazało się, że cała reszta
świata nadal nas chce. I zaczęliśmy grać na olbrzymich stadionach
w Ameryce Południowej, Europie, Australii i Japonii, ale Ameryka za nami
nie tęskniła. Więc zwracasz się po prostu tam, gdzie ciebie chcą.
Pamiętam, jak Freddie powiedział: "Chyba prędzej umrę, niż Ameryka
polubi nas znowu".
…czy homoseksualizm Freddiego był problemem w Ameryce?
Brian May: – Widzisz, słowo "gej" było naprawdę przez długi
czas bardzo, bardzo podejrzane w Stanach. W pewnym sensie jest tak
nadal. Widzisz tych wszystkich ludzi związanych z Partią Herbacianą,
którzy próbują powrócić do oryginalnego ducha konstytucji. To bardzo
zacofany pogląd na świat, ale taki element prawdopodobnie zawsze będzie
żywy w Stanach.
Zadecydowaliście się kontynuować karierę po śmierci Freddiego…
Czy dyskutowaliście nad tym jeszcze przed jego odejściem, zanim się na
to zdecydowaliście?
Brian May: – Naszą pierwszą myślą było: To już koniec.
Roger Taylor: – Gdy Freddie zmarł, nie bardzo wiedzieliśmy, co
mamy robić. Pomyśleliśmy, że powinniśmy dać sobie spokój. Zakończyć
działalność Queen.
Brian May: – Jest to związane z całym tym procesem
przechodzenia przez żałobę. U mnie miało to najcięższy przebieg. Nie
chciałem wtedy rozmawiać o Queen, nie chciałem być dalej w Queen.
Odszedłem z grupy i zacząłem grać solo. Odbyłem kilka tras, i gdy ludzie
pytali mnie o Queen, odmawiałem rozmowy na ten temat. Uważałem, że to
rozdział zamknięty, i chciałem odzyskać własne życie. Postrzegałem wtedy
Queen jako cień, który ciągnie się za mną, a ja nie mogę od niego
uciec. Oczywiście jest to jeden z typowych etapów przechodzenia przez
żałobę po utracie czegoś, kogoś ważnego. Moja reakcja była przesadzona.
Teraz sobie to uświadomiłem. Po jakimś czasie powróciłem do myśli, że
Queen to jednak było nasze najważniejsze osiągnięcie, to przecież my,
a nie kto inny tego wszystkiego dokonał, to my wszystko stworzyliśmy, to
część nas samych, to przedłużenie nas samych i nie da się tak po prostu
powiedzieć, że "to koniec". Bo to się po prostu nigdy nie skończy. To
już zawsze będzie z tobą, bo to ty to stworzyłeś.
Roger Taylor: – Queen nadal żyło własnym życiem. Po jakichś
czterech, pięciu latach ukończyliśmy płytę "Made In Heaven". Nie byliśmy
pewni, czy to powinno być naszym kolejnym krokiem, ale tak zrobiliśmy,
i byliśmy niezwykle zadowoleni z tego, jak zabrzmiały te nagrania. Ale
wciąż nie planowaliśmy żadnych kolejnych posunięć. A potem pojawił się
musical "We Will Rock You". Wszystko to zaczęło się układać w jakąś
całość. Radio grało piosenki z musicalu, i zespół ponownie zaczął żyć
w umysłach fanów. To było fantastyczne.
Brian May: – Ludzie chcieli słuchać piosenek Queen, i chcieli
ich też posłuchać na żywo. Skoro chcieli, by ta muzyka nadal żyła,
pomyśleliśmy: czy możemy coś z tym zrobić? I tak stopniowo, krok po
kroku, zaczęliśmy się zastanawiać z Rogerem, czy nie powinniśmy zrobić
czegoś jako Queen. Muszę przyznać, że nadal byłem temu przeciwny. Ale
pojawiła się okazja. 40-lecie powstania Queen, więc dlaczego by nie
ruszyć w trasę koncertową? Dlaczego nie zaangażować jakiegoś wokalisty?
Czułem, że nie może to być ktoś, kto będzie udawał Freddiego. Dlatego
wybraliśmy Paula Rodgersa. I pod wieloma względami był to wielki sukces.
Dlatego tak bardzo się to spodobało fanom, bo Paul to nie Freddy, co
więcej, on nigdy nie próbował być Freddiem. Wniósł do grupy cały swój
własny dorobek, legendę i piosenki. I to było partnerstwo na równych
prawach. Ale ciężko byłoby nam to powtórzyć. Poza tym nie chciałbym tego
powtarzać. Cieszy mnie to, że nadal mogę być w Queen, że żyje nadal
własnym życiem. Jedną z takich rzeczy jest musical. To wspaniale, że
powstał "We Will Rock You". Jesteśmy trochę ojcami i dobrymi wujkami
tego przedsięwzięcia. To znakomity sposób przybliżania muzyki Queen, to
cały czas sprawia, że jest żywa, nie staje się przez to skostniałym,
prehistorycznym wykopaliskiem. Jest grana przez młodych ludzi dla
młodych ludzi.
Dlaczego John Deacon nie zaangażował się w żaden z nowych projektów Queen?
Roger Taylor: – John prowadzi teraz spokojne życie. Zdecydował
się na to już kilka lat temu. Ma bardzo delikatną, nerwową osobowość
i nie chciał się nadal borykać z tymi wszystkimi ludźmi i problemami.
Ten biznes zawsze go bardzo stresował. Zwłaszcza po śmierci Freddiego.
Uznał wtedy, że ma już dosyć. Woli prowadzić spokojne życie. Nadal jest
naszym partnerem, dostaje pieniądze z wspólnych przedsięwzięć, ale nie
widujemy się teraz często. Taki ma charakter i życie na uboczu bardzo mu
odpowiada.
Co sprawia, że nadal ciągniecie to razem, prawie 20 lat bez frontmana?
Brian May: – Queen ma swój własny impet. Jest w tym jakaś
nieokreślona siła. Czasem razem z Rogerem próbujemy z tym walczyć,
czasem postrzegamy Queen jako wielki cień nad nami, który powstrzymuje
nas od bycia kimś innym. Ale oczywiście doceniamy to, co stworzyliśmy,
kochamy to i jesteśmy z tego dumni, więc będziemy to kontynuować w taki
sposób, w jaki będziemy mogli. Nadal jesteśmy częścią tego, co
stworzyliśmy.
Brian, co dla ciebie znaczy bycie w Queen?
Brian May: – Jestem dumny z tego, co zrobiliśmy, z tego czym
jest Queen, nieważne czy teraz, czy wcześniej. Tym bardziej, że sam nie
wiem, czym jest bycie w Queen.
Roger Taylor: – Queen jest tym, co robię. To najważniejsza część mojego życia i wszystko kręci się wokół tego.
Brian May: – To spełnienie wszystkich marzeń.
(Na podstawie materiałów promocyjnych Universal Music Polska)
z interia.pl