30 września 1998, Stodoła, Warszawa
01.12.1998
Klub Stodoła chyba nie pamięta, aby gościł kiedykolwiek człowieka takiego formatu. W każdym razie ja nie pamiętam… Już przed koncertem czuło się wagę tego wydarzenia. Tym bardziej, że nigdy nie doczekaliśmy się w Polsce występu grupy Queen. I nigdy już się nie doczekamy. Dlatego koncert Briana Maya był czymś więcej niż koncertem Briana Maya…
Zaczęło się pastiszowo. Brian zaczął ucharakteryzowany na Elvisa Presleya i w tym samym stylu zaśpiewał piosenkę. Potem jednak żarty się skończyły. Publiczność wielką owacją powitała właściwe wcielenie głównego bohatera wieczoru. Jako pierwszy poleciał przebojowy Since You Been Gone z repertuaru Rainbow. Po takim otwarciu apetyty jeszcze wzrosły. Ale niestety, już na początku koncertu coś stało się ze słynną gitarą Maya i pomyślny start okazał się falstartem. Brian zaczął znikać za kulisami, stroić gitary, tłumaczyć, co się dzieje. Koncert zaczął się rozłazić, nużyły zbyt długie przestoje. Muzycy towarzyszący Mistrzowi próbowali ratować sytuację. Klawiszowiec Spike Edney (współpracownik Queen) improwizował długie dźwiękowe impresje, a grupa „awaryjnie” zagrała nieśmiertelny standard Williego Dixona Hoochie Coochie Man. Ale przecież wiadomo, że nie na to wszyscy czekali.
May najwyraźniej uświadomił sobie, że trzeba sięgnąć po specjalne środki i szybko zapodać coś, co podniesie temperaturę na sali. Co mógł zrobić? Wziął gitarę akustyczną i zaintonował Love Of My Life. Nie mogło się nie udać. Przeszły mnie ciary. I wcale nie wywołał ich May, ani nawet piękna ballada Queen… Po raz pierwszy w życiu na koncercie dreszczem po plecach obsypała mnie… publiczność. Tak fantastycznie śpiewającego tłumu jeszcze nie słyszałem. Głośno, równo, bez cienia fałszu, z pasją… Brian każdą zwrotkę tylko zaczynał śpiewać, potem zaprzestawał, bo i tak nie byłoby go słychać. Od tej pory koncert nabrał rumieńców. Zwłaszcza że gitara wreszcie przemówiła. Kolejne hity Queen – Fat Bottomed Girls, I Want It All, The Show Must Go On, Headlong, We Will Rock You, Tie Your Mother Down – jeszcze podgrzewa³y atmosferê. Parę dni wcześniej oglądałem w telewizji koncert Queen z lat osiemdziesiątych. Te same numery, ale jakże inna oprawa! Brian May na stadionie, na ogromnej scenie, obok Freddiego, przed kilkudziesięciotysięcznym tłumem… A dziś w klubie dla półtora tysiąca ludzi… Jakaż to dla niego musi być zmiana!… Ale gra tak samo dobrze. Ba, wprost doskonale. To niesamowite, jak on wspaniale godzi brawurową technikę z melodyjnością, feelingiem. I to wszystko jest takie jego. Stylowe, osobiste, niepowtarzalne… I nic nie szkodzi, że prezentowane tego dnia utwory z jego solowej płyty Another World przy Queenowej klasyce wypadają trochę blado. Równać się z We Will Rock You nie sposób. Takie rzeczy robi się po prostu raz w życiu. Chociaż solowa kompozycja Maya Driven By You lśniła w Stodole pełnym blaskiem. Przebojowo i rockowo. Do przodu i z impetem. Radośnie i pogodnie… Natomiast zupełnie niepotrzebne były te psychodeliczne impresje basisty (Neil Murray), te przydługie improwizacje klawiszowca (Spike Endney), a zwłaszcza solo perkusisty (Eric Singer). Przecież wszyscy przyszli na Briana Maya…
Koncert był wspaniałym spotkaniem z gigantem rocka, konfrontacją z częścią rockowej historii. Z jej piękną kartą. A ja kolejny raz przekonałem się, że
Queen to nie tylko Freddie. Przede wszystkim On, ale nie tylko On… To również Brian… Wielki Brian.
PS. Trudno powiedzieć, żeby Artur Gadowski rozgrzał publiczność, ale jego krótki występ raczej się podobał.
MARCIN GAJEWSKI
szkoda że mnie tam nie było…
A ja byłam, mam fotki i jak kupie skan umieszcze je na stronie. 🙂