Dziś urodziny niezapomnianego frontmana Queen – gdyby żył, Freddie
Mercury kończyłby właśnie 65 lat. – Im większe, tym lepsze. Wszystko! –
mówił
show-biznesu drugiej połowy XX wieku, to straszny truizm. A nawet banał.
Wokalista Queen – choć nie żyje od dwóch dekad – regularnie pojawia się
na szczytach rozmaitych podsumowań i zestawień. W 2005 roku w
głosowaniu zorganizowanym wspólnie przez magazyn muzyczny "Blender" oraz
stację MTV2 Freddie zajął pierwsze miejsce i został ogłoszony
największym wokalistą wszech czasów. Cztery lata później podobny tytuł
przyznało mu brytyjskie pismo "Classic Rock". Szczególną estymą Mercury
cieszy się w Azji. Urodzony na Zanzibarze gwiazdor miał azjatyckie
korzenie. Naprawdę nazywał się Farrokh Bulzara i był Parsem – potomkiem
wyznających zaratusztrianizm Persów, którzy w VIII wieku uciekli ze
swojego kraju do Indii przed religijnymi prześladowaniami ze strony
muzułmanów. To z tego powodu w niektórych opracowaniach Mercury bywa
nazywany "pierwszą azjatycką gwiazdą brytyjskiej popkultury", a gazeta
"Time Asia" obwołała go jednym z najbardziej wpływowych bohaterów
kontynentu azjatyckiego ostatnich 60 lat.
Im większe, tym lepsze. Wszystko! – ten jeden z jego najbardziej
znanych cytatów doskonale opisuje całą jego artystyczną karierę. Mercury
kochał pompę, blichtr i przerysowanie. Dlatego tak świetnie pasował do
show-biznesu lat 70. i 80. Jako dorastający nastolatek przeniósł się z
rodzicami z Zanzibaru do Londynu. Odebrał artystyczne wykształcenie –
mógł się pochwalić dyplomem wydziału grafiki i projektowania Ealing Art
College. Nabyte na uczelni umiejętności wykorzystał później w praktyce,
pracując nad wizualną oprawą koncertów i płyt Queen. Na scenie dużo
bardziej przydała mu się inna rzecz, której nauczył się w dzieciństwie –
gra na pianinie, której tajniki zgłębiał początkowo pod okiem ciotki, a
potem zawodowych nauczycieli. Zafascynowany muzyką rockową pierwszy
zespół założył, gdy miał zaledwie 12 lat. Później występował w wielu
grupach, po studiach łapiąc się różnych dorywczych zajęć (był między
innymi sprzedawcą w sklepie z używaną odzieżą oraz na lotnisku
Heathrow). Przełom przyszedł w 1970 roku, gdy rozpoczął współpracę z
gitarzystą Brianem Mayem i perkusistą Rogerem Taylorem. Narodziło się
Queen.
Wymienianie wszystkich sukcesów grupy, wyliczanie tytułów
hitów i platynowych płyt mija się z celem – kariera Queen to jedna z
najlepiej udokumentowanych historii sukcesu w muzycznym show-biznesie
ostatnich kilku dekad. Piosenki i wideoklipy zespołu stały się
absolutnym kanonem współczesnej popkultury – od filmu promującego numer
"Bohemian Rhapsody" uważanego za jeden z pierwszych prawdziwych
teledysków aż po musical "We Will Rock You" oparty na przebojach grupy.
Warto tylko wspomnieć, że Freddie i reszta formacji czekali na prawdziwy
sukces prawie pięć lat. Dwie pierwsze płyty Queen, choć zauważone, nie
zdobyły szturmem list przebojów. Mercury jednak niezachwianie wierzył w
to, że przeznaczony jest mu los gwiazdy: – Jesteśmy przekonani, że
ludzie w końcu się na nas załapią. Już dziś camp w wydaniu Davida
Bowiego czy Marca Bolana ma spore wzięcie. My przenosimy go na kolejny
poziom. Queen ma był królewskie i majestatyczne. Blichtr jest częścią
nas. Chcemy być dandysami. Chcemy szokować i wywoływać skandale.
To
ostatnie przychodziło mu wyjątkowo łatwo. O stylu życia Mercury’ego
krążyły legendy. A on wiedział, jak je podtrzymywać. Urządzał
niesamowite imprezy przypominające rzymskie orgie. Co prawda pozostali
muzycy Queen utrzymują, że opowieści o przebranych w fikuśne stroje
karłach, które rzekomo roznosiły na nich kokainę na srebrnych tacach, to
tylko legenda, ale sam fakt, że takie plotki krążyły po Londynie,
świadczy o tym, jak bardzo dekadencko uwielbiał żyć Freddie.
Zachwycony zainteresowaniem prasy podsycał pogłoski o
swojej seksualnej ambiwalencji. A na koncertach zachwycał nie tylko
niesamowitym głosem ("Pieprzyć rock’n’rolla, przerzucam się na operę" –
oznajmił kiedyś w jednym z wywiadów) i sceniczną charyzmą, ale i
zwariowanymi strojami – koncert zwykł kończyć otulony w obszytą sobolami
pelerynę i z założoną na głowę efektowną koroną.
– Gdyby
przyszło mi umrzeć jutro, miałbym to gdzieś. Spróbowałem wszystkiego –
mówił o sobie. Zmarł 24 listopada 1991 roku. Zaledwie dzień wcześniej
podał do publicznej wiadomości, że jest ciężko chory na AIDS. Miał tylko
45 lat.