Ten pan już nie żyje, ale nadal jest aktualny” – ten zasłyszany niemal
20 lat temu komentarz DJ do piosenki Freddiego Mercury’ego do sytuacji
Roberta Ludluma pasuje idealnie.
Wokalistę zespołu Queen i mistrza gatunku zwanego thrillerem
spiskowym łączy to, że po śmierci z sukcesami prowadzili działalność
artystyczną. Merkury nagrywał nowe piosenki, a Ludlum wciąż publikuje
powieści. Po odejściu z tego łez padołu, co miało miejsce raptem
dziewięć lat temu, wydał już niemal tyle samo książek co za życia (ich
liczba zbliża się do 20). Wydajność godna podziwu. I to nie tylko w
przypadku nieboszczyka.
Ludlum działa niczym bohater piosenki
bitelsów, z niewielką pomocą swoich przyjaciół. Pod książkami
firmowanymi jego nazwiskiem zawsze małymi literami podpisuje się jeszcze
jeden autor. Spadkobiercy twierdzą, że kolejna powieść powstała na
podstawie pomysłu nieżyjącego mistrza, co nie wydaje się szczególnie
przekonujące, bo kto trzymałby w szufladzie 20 szczegółowych konspektów.
Tak czy owak przypadek Ludluma jest najdobitniejszym być może dowodem
na to, że rynek literatury popularnej działa na zasadzie, przeciw której
gorąco protestowała autorka książki „No logo” Naomi Klein. Marka jest
tu ważniejsza od zawartości. Autor „Tożsamości Bourne’a” nie jest
przecież jedynym, którego nazwisko stanowi szyld używany do sprzedaży
książek innych pisarzy. Podobnie działa choćby fabryczka popularnego
autora kryminałów Jamesa Pattersona (który sam nadzoruje ghostwriterów),
a spadkobiercy twórców bestsellerów za odpowiednią opłatą często
użyczają nazwiska bądź bohaterów (by wspomnieć choćby ciąg dalszy
„Draculi” Brama Stokera czy „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell).
Cóż, mamy do czynienia z gałęzią show-biznesu i to o zasięgu globalnym,
bo w końcu mówimy o autorach piszących po angielsku, a zatem dodatkowo
wypromowanych przez Hollywood. Książki podpisane ich nazwiskiem, choćby
nie mieli z nimi wiele wspólnego, sprzedawane są i tak w milionach
egzemplarzy, a czasem nawet przenoszone na ekran.
Przypadek
Ludluma jest jednak szczególny. Otóż pisarz przeżywa dziś pośmiertnie
drugą falę popularności za sprawą kinowej serii z Mattem Damonem w roli
głównej. Bardzo udane były zwłaszcza druga i trzecia część cyklu
(„Krucjata Bourne’a” i „Ultimatum Bourne’a”) w reżyserii Paula
Greengrassa. Nic zatem dziwnego, że po śmierci Ludluma jego bohater
pojawił się już w pięciu powieściach (a za życia autora jedynie w
trzech). Ważniejsze jednak wydaje się wyjaśnienie, co jest przyczyną
niebywałego wybuchu popularności filmów i książek o Bournie. Otóż z
prawdopodobieństwem bliskim pewności można zaryzykować stwierdzenie, że
Ludluma na nowo wylansowali terroryści. Na naszych oczach konwencja
spiskowego thrillera wymyślonego przez amerykańskiego autora stała się
rzeczywistością. Świat żył w cieniu najróżniejszych tajnych sprzysiężeń,
w których niebagatelną rolę odegrali funkcjonariusze służb specjalnych.
W końcu gdyby nie ich kampanie dezinformacyjne na temat Iraku Saddama
Husajna, Amerykanie nigdy nie ruszyliby tam na wojnę.
W wydanej
właśnie „Mistyfikacji Bourne’a” funkcjonariusze jednej z agend rządowych
knują spisek wspólnie z ludźmi z firmy Black River (nie tylko z nazwy
przypomina ona Black Water, prywatną armię, której działania w Iraku i
powiązania z administracją Busha wywołały w USA wielką aferę) po to, by
wywołać wojnę z Iranem. W akcji uczestniczą również rosyjscy mafiosi
oraz egipskie służby specjalne (bo do konfliktu ma doprowadzić
zestrzelenie nad Kairem amerykańskiego samolotu). Oczywiście Jason
Bourne, człowiek, który miał być maszyną do zabijania, ale nie chciał
tego, udaremni wysiłki wrażych sił, a tym przewodzi z kolei pozbawiony
jakichkolwiek hamulców Leonid Arkadin (coś jakby alter ego pozytywnego
bohatera). Wydarzenia pędzą przed siebie na oślep, a zwroty akcji
następują tutaj w takim stężeniu, że w pewnym momencie trudno się
połapać, o co idzie. Nie przypuszczałem, że kiedyś napiszę takie słowa,
ale na tle dzieła Erica van Lustbadera dawne Ludlumy, jak pogardliwie
nazywano kiedyś takie książki, to rzeczy na przyzwoitym poziomie,
intryga jest w nich najczęściej dobrze opowiedziana i wciągająca. Cóż,
trzeba sobie jasno powiedzieć, że nowe Bourne’y to po prostu kiepska
podróbka kiepskiej literatury. Ich autorzy tak bardzo chcieliby pisać
jak Ludlum, że raz za razem przekraczają granicę śmieszności.
Robert Ludlum/Eric van Lustbader „Mistyfikacja Bourne’a”.
Przeł. Krzysztof Sokołowski. Albatros, Warszawa 2010