Krakowska Arena niedawno poszerzyła swoją nazwę. Od lutego nazywa się TAURON Arena Kraków, co nawiązuje do sponsora tytularnego. Jako jeden z pierwszych w hali pod nowym szyldem wystąpił zespół, którego nazwa jest symbolem tego, co w muzyce najlepsze. Nawet po tym, jak na potrzeby koncertów dodano do niej nazwisko wspomagającego grupę wokalisty – Adama Lamberta.
Muzycy Queen, bo o nich mowa, wystąpili w Krakowie w sobotę 21 lutego. Adam Lambert nie jest nowym członkiem grupy, lecz wokalistą z nią występującym. Stąd też wymowny „plus” po nazwie Królowej, mający oddzielić Queen z czasów Freddiego Mercury’ego (oryginalny skład zespołu uzupełniał basista John Deacon) od tego, co Brian May i Roger Taylor – założyciele grupy i muzycy mający niekwestionowany wkład w jej pozycję na muzycznym olimpie – robią obecnie. Nazwa „Queen +” pojawiała się od pewnego czasu i oznaczała współpracę muzyków Queen z innymi artystami, zarówno z Paulem Rodgersem w latach 2005–2008, jak i aktualną z Lambertem, której pierwsze w pełni koncertowe efekty widzieliśmy w 2012 r.
Jednym z miast, które stało się świadkiem początków tej formacji, był Wrocław, gdzie muzycy gościli 7 lipca na Stadionie Miejskim. Występy z 2012 r. zostały na tyle dobrze przyjęte, że w 2014 r. grupa odbyła duże tournée obejmujące Amerykę Północną, a także Australię, Nową Zelandię i Azję. Zakończyło się ono sukcesem a artyści, zachęceni pozytywnymi reakcjami widowni, w styczniu wyruszyli w halową trasę po Europie. W jej ramach odbył się występ w krakowskiej Tauron Arenie. Koncert ten był rockowym otwarciem nowego rozdziału w historii tej jednej z największych i najnowocześniejszych hal widowiskowo-sportowych w Europie Środkowo-Wschodniej.
Queen + Adam Lambert pojawili się na scenie około godziny 20:25. Skład formacji Taylora i Maya, oprócz Lamberta – 33-letniego amerykańskiego piosenkarza mającego w dorobku dwa albumu studyjne, a zarazem autora tekstów, aktora i finalisty programu „American Idol” z 2009 r. (Taylor i May spotkali się z nim po raz pierwszy właśnie podczas finału 8. edycji tego programu w maju 2009 r.) – uzupełniają: klawiszowiec, znany ze współpracy z Queen – Spike Edney, syn Taylora – Rufus, grający na instrumentach perkusyjnych, i basista Neil Fairclough.
Na otwarcie zaprezentowali „One Vision”, utwór, którym rozpoczynali koncerty podczas trasy Magic Tour w 1986 r. (była to ostatnia trasa z Freddiem Mercurym i, zdaniem wielu, Queen m.in. właśnie jej zawdzięczał tytuł najlepszego koncertowego zespołu świata). Rozentuzjazmowana publiczność, która w liczbie ok. 13 tysięcy szczelnie wypełniła Arenę, na dobry początek dała się porwać temu energetycznemu utworowi. Warto dodać, że wcześniej widownia znakomicie rozgrzewała się sama – choćby wykonując imponująco wyglądającą falę – zanim opadła kurtyna z logo Queen, odsłaniając muzyków.
Wraz z pojawieniem się artystów publiczność mogła zobaczyć w pełnej krasie specjalnie skonstruowaną na potrzeby koncertów scenę, w której najbardziej podobać się mogła ruchoma, nabita światłami konstrukcja w kształcie litery Q (języczek tej litery wysunięty był w publiczność a w jej środku znajdował się ekran). Dodatkowymi elementami sceny były wysuwany podest i balkoniki po bokach. Jako drugi w kolejności zabrzmiał numer mało znany, będący jednak symbolem hardrockowej i momentami niemal metalowej strony Queen, która była im szczególnie bliska zwłaszcza na początku kariery w pierwszej połowie lat 70. „Stone Cold Crazy”, bo o nim mowa, zabrzmiał drapieżnie i soczyście rockowo, już na początku koncertu udowadniając, że May i Taylor, a także pozostali instrumentaliści, są w świetnej formie.
Słowa uznania należą się także Lambertowi, który operował swoim wokalem znakomicie, o wiele lepiej niż na wspomnianych koncertach z 2012 r., podczas których momentami można było odnieść wrażenie, że bardziej krzyczał, niż śpiewał. Próbkę charakterystycznej barwy, dużych możliwości modulowania głosem i śpiewania na różnych wysokościach dał także w „In the Lap of the Gods… Revisited” (w chórkach wspomagali go May i Taylor). Utwór ten poprzedzony został pierwszym tego wieczoru wielkim hitem – „Another One Bites The Dust”, w którym Lambert zaprezentował się, jakby ten disco-funkowy utwór był dla niego szyty na miarę, oraz „Fat Bottomed Girls”, w którym May biegał po wysuniętym w publiczność fragmencie sceny, całość została rozbudowana o instrumentalną końcówką a wokalista popisał się „dialogiem” i łatwością w nawiązywaniu kontaktu z publicznością. Ta od samego początku dawała mu wyrazy wsparcia i aprobaty. A nie było to wcale takie oczywiste, bowiem także w Polsce współpraca Queen z Lambertem wzbudzała kontrowersje. Wokalista jeszcze bardziej zjednał sobie publikę, brawurowo wykonując „Seven Seas of Rhye”.
Utwór, który w jego wykonaniu był, moim zdaniem, najlepszym w 2012 r. we Wrocławiu, także teraz wypadł bardzo dobrze. Dla niektórych to „Seven Seas of Rhye” – a nie, jak się powszechnie uważa, „Killer Queen” – było pierwszym „hitem” zespołu, gdyż dotarło do 10. miejsca na brytyjskiej liście przebojów (w 1974 r.). Tym bardziej ciekawe, że właśnie „Killer Queen” muzycy wykonali jako następny numer i był to kolejny utwór, w którym ciężko przyczepić się do wokalu Lamberta. Od tego momentu mogliśmy się jednak przyczepiać do czegoś zupełnie innego. O ile bowiem wokalnie Lambert prezentuje się przyzwoicie, to jako showmanowi daleko mu do Freddiego. Elementem, który najbardziej łączy go z Mercurym, jest chyba podobna co jego orientacja seksualna. Zachowanie, choreografia, ruchy, gesty czy mimika Lamberta momentami bywają odrzucające. Widzieliśmy to w pigułce przy okazji „Killer Queen”.
Lambert świetnie czuje się w musicalowo-wodewilowej stylistyce, w którą ten utwór się wpisuje. Ciekawą wokalną interpretację połączył jednak z kreacją, w której leży na sofie, wachluje się wachlarzem, zalotnie kokietuje a na końcu pluje w publiczność szampanem. Poza aktorskimi „popisami” przy okazji tego utworu, musicalowo-teatralne zapędy Lamberta najlepiej widać było przy okazji „Somebody to Love”, w którym pozwolił sobie na zabawę z publicznością, własne interpretacje niektórych fragmentów utworu i autorskie przyśpiewki. Wyraźnie widać, że lubi ten utwór (w wersji z inaczej zaaranżowaną końcówką niż w oryginale) i czuje się w nim pewnie. Moim zdaniem wypada w nim jednak przeciętnie. Podobnie jak w „Who Wants to Live Forever”, w którym jego śpiew momentami ocierał się o zawodzenie i teatralny lament. O wiele lepiej wypadło „Save Me”, które częściowo wykonał na balkoniku będącym podwyższeniem sceny. Pamiętajmy, że jego wybór na wokalistę nie spotkał się z powszechną aprobatą nie tylko ze względu na jego sceniczne zachowanie, ale przede wszystkim dlatego, że nie jest on piosenkarzem rockowym. W jego głosie brakuje rockowego feelingu i naturalnej zadziorności. Z pewnością jednak jest bardzo dobrym wokalistą i najlepiej czuje się w utworach utrzymanych w pop-rockowej i musicalowej konwencji.
Brian May i Roger Taylor są zachwyceni zarówno jego umiejętnościami wokalnymi, jak i sceniczną osobowością, ale zdecydowana większość fanów na koncert przyszła przede wszystkim dla nich. Dzięki nim muzyka Queen brzmiała tak jak z czasów, kiedy na scenie biegał Freddie. Brzmienie było czyste, ostre jak brzytwa, nagłośnienie dobre. Dźwięki instrumentów charakterystyczne i rozpoznawalne. Nie tylko podczas wymienionych do tej pory utworów, głównie z lat 70., ale podczas całego koncertu i takich hitów, jak „I Want to Break Free”, „Radio Ga Ga”, „I Want It All” czy „The Show Must Go On”, w których muzyka przyćmiewała poprawny przecież wokal Lamberta.
Najbardziej „queenowymi” momentami były jednak te, kiedy Lambert znikał ze sceny, a funkcje wokalisty przejmowali May lub Taylor. Zaczął ten pierwszy. „Love of My Life” jest stałym i dla wielu najbardziej wyczekiwanym punktem koncertów. Dlaczego? Odpowiedzi jest wiele: cudownie dźwięki akustycznej gitara Maya, jego emocjonalny śpiew do spółki z publicznością wszędzie znakomicie znającą tekst i wreszcie Freddie, który „kończy” ten utwór z telebimu. Wszystko to razem brzmi i wygląda niezwykle wzruszająco, nawet jeśli zachowanie Maya jest mocno wyreżyserowane i niemal niezmienne od lat, z obecnym do dziś „obcieraniem łez”. W Krakowie można go jednak posądzać o szczere wzruszenie, a to wszystko dzięki specjalnej akcji zorganizowanej przez Polski Fanklub Queen, dzięki której w trakcie utworu znaczna część hali rozbłysła zapalniczkami, telefonami komórkowymi, latarkami i innym rodzajami światełek. Było to prawdziwie „światełko dla Freddiego” (jemu bowiem zadedykowany jest utwór) – inicjatywa, w którą zaangażowało się nadspodziewanie dużo fanów.
Efekt był imponujący, czego nie omieszkał podkreślić ze sceny Brian, który przy okazji tej kompozycji powiedział także kilka słów po polsku. Po tym dosłownie i przenośni jednym z najjaśniejszych fragmentów występu przyszedł czas na kolejny stały punkt, tzw. stereoskopowe selfie – zdjęcie, które May wykonuje specjalnie zaprojektowanym urządzeniem na tle publiczności. Zachwycona widownia nie zdążyła jeszcze ochłonąć, a May zaprosił na scenę Taylora oraz będących do tej pory w cieniu Spike’a Edneya, Neila Fairclougha oraz Rufusa Taylora, którzy przez cały koncert znakomicie ze sobą współpracowali, tworząc przede wszystkim podkład do gitarowych popisów Maya. Była to okazja do przedstawienia muzyków, a później cała piątka zaprezentowała kolejny utwór, którego sposób wykonania ma rodowód z czasów współpracy z Paulem Rodgersem, czyli akustyczne „’39”. Zapowiadając go, May nawiązał do tekstu kompozycji, traktującego o podróży w czasie. Uroczemu wykonaniu towarzyszyły zaś adekwatne „kosmiczne” sekwencje i zdjęcia prezentowane na ekranie.
Następnie pałeczkę przejął Roger Taylor, choć w sensie dosłownym to ją… oddał. Na głównym zestawie perkusyjnym zastąpił go bowiem Taylor junior, a sam Roger chwycił za mikrofon i brawurowo oraz niezwykle czysto wykonał jeden z największych przebojów Queen – „A Kind of Magic”. Akompaniował sobie na tamburynie a całość okraszona była solówką Maya, której w takiej wersji próżno szukać w oryginalnej piosence. Istotnie było to iście magiczne wykonanie, aż szkoda, że jedyne tego wieczoru, w którym samodzielnie zaśpiewał Taylor. Zabrakło bowiem granego czasem podczas tegorocznej trasy „These Are The Days of Our Lives”.
Na osłodę pozostało nam znakomite basowe solo (na gitarze i kontrabasie elektrycznym) Fairclougha, w którym przemycił kilka tematów z mniej znanych utworów Queen (m.in. „Body Language”) a na ostatni fragment dołączył do niego perkusista Queen, który na tę okoliczność zasiadł za perkusją ustawioną na wysuniętej części sceny. Pozostał tam podczas „bitwy” na perkusyjne umiejętności ze swoim synem Rufusem. Obaj wypadli bardzo dobrze, ale pierwszoplanową rolę odgrywał bardziej doświadczony i lepszy z tego duetu Roger. Z nowego miejsca zagrał też „Under Pressure”, w którym poza energiczną grą pełnił jeszcze rolę drugiego wokalisty. Pierwszym był Lambert, który powrócił po kilku utworach nieobecności. Pozostał on na scenie na dwie ballady, wspomniane wcześniej „Save Me” i „Who Wants to Live Forever”.
Niedługo jednak wokalista znowu zniknął, bo na dłuższą chwilę scenę zdominował doktor (ma doktorat z astronomii!) May. Wirtuoz gitary zagrał swoje tradycyjne solo, poprzedzone utworem „Last Horizon” – jedynym na koncercie spoza repertuaru Queen (to solowy utwór Maya). Po tych roszadach wokalno-instrumentalnych rozpoczęła się ostatnia części koncertu. Wrócił Lambert, który na ponowne wejście pomylił się w dynamicznym, agresywnie rockowym „Tie Your Mother Down”. Po zakończeniu tego kawałka z przeciętnym skutkiem próbował wciągnąć do wspólnych śpiewów publiczność. W ostatnim fragmencie zasadniczej części koncertu nie zabrakło wielkich hitów: „Radio Ga Ga” z klasycznym klaskaniem głównego motywu przez widownię, „Crazy Little Thing Called Love” (w którym Lambert całkiem sprawnie naśladował wokalną manierę Elvisa Presleya oraz „pomagał” Edneyowi, grając na klawiszach), a przede wszystkim świetnie zagranego (i w części także zaśpiewanego) przez duet May-Taylor „I Want it All”. W czasie „Radio Ga Ga” Lambert zszedł ze sceny, by przywitać się ze stojącą najbliżej barierek publicznością.
Po tym utworze Brian zapytał zaś widownię, jak ocenia Adama. Reakcja była umiarkowanie entuzjastyczna. Pojawiły się także nieobecne na ostatnich koncertach „Dragon Attack” oraz „The Show Must Go On”, który wypadł wzruszająco. Wisienką na torcie było monumentalne wykonanie muzycznego arcydzieła, jakim jest „Bohemian Rhapsody”. Pierwszą zwrotkę nadspodziewanie dobrze zaśpiewał Lambert, drugą widoczny na ekranie Freddie, ostatni fragment wyśpiewali zaś na przemian razem. Część operowa została oczywiście odtworzona z taśmy a po niej na scenie ponownie pojawili się wszyscy muzycy, energicznie i zjawiskowo wykonując rockową końcówkę. Świetnie wypadł zwłaszcza May, ubrany wówczas na złoto. To był muzyczny absolut! Po nim nastąpiła krótka przerwa. Wszyscy czekali jednak na planowany bis, w którym usłyszeliśmy evergreeny muzyki rozrywkowej „We Will Rock You” i „We Are The Champions”. Tutaj chyba najtrudniej ocenić głos Lamberta i towarzyszącą mu muzykę, bowiem, podobnie jak większość publiczności świadomy końca tego niezwykłego show, słuchałem ich bardziej sercem i emocjami niż uszami. Całość tradycyjnie zakończyła instrumentalna, rockowa wersja hymnu Anglii, którego własną wersję Queen przedstawił w 1975 r. Przy dźwiękach „God Save the Queen” i spadającym na wszystkich złotym konfetti muzycy pożegnali oczarowaną publiczność.
Widać, że współpraca w ramach Queen + Adam Lambert wyraźnie się zazębiła. Lambert jest profesjonalistą, świetnie zna repertuar zespołu, interpretuje go lepiej niż w 2012 r., ma bardzo dobry kontakt z publicznością, czuje się pewnie na scenie, na którą wnosi dużo energii i niektóre elementy jego show mogą się podobać. Ale z drugiej strony właśnie ta pewność jest momentami rażąca. Poza tym jego słowa (nawet te pochwalne wobec muzyków i Mercury’ego, które wygłosił po „Killer Queen”) są wyuczone i w większości nienaturalne oraz powtarzane przy okazji niemal każdego występu.
Trzy lata temu, na początku koncertowej współpracy miał więcej pokory wobec muzyków Queen. Jest bowiem uznanym i utytułowanym piosenkarzem, ale jego kariery nie można nawet porównywać z tym, co osiągnęli May z Taylorem. Teraz także nie kreuje się na największą gwiazdę wspólnych koncertów, ale jego choreografia, gesty (takie jak wymachiwanie językiem czy łapanie się za krocze) czy zniewieściałe ruchy (kręcenie biodrami) sprawiają, że niektórzy, w tym ja, widzą wyraźny kontrast miedzy magnetyzującym publiczność Freddiem a momentami ocierającym się o kicz Lambertem. Jego skala głosu robi wrażenie, ale za często dopuszcza się on teatralnych interpretacji i licznych ozdobników, próbując zachęcić publiczność do wspólnych śpiewów. Udaje mu się to, ale Freddiemu publiczność „jadła z ręki”, a na zachęty Lamberta reaguje jakby dlatego, że tak wypada. Barwa jego głosu mnie nie powala, bywa wręcz drażniąca.
Odrębną sprawą są jego stroje i przebieranki, z lamparcią skórą i koroną na czele, w których zaprezentował się na koniec występu. O ile ta kreacja jak dla mnie była irytująca (podobnie jak buty na wysokim obcasie), to trzeba powiedzieć, że jeśli chodzi o sceniczne stroje, Lambert zrobił postęp od 2012 r. Nie pojawia się już różowe boa, a szczególnie dobrze wyglądał czarny, skórzany strój, w którym wystąpił w pierwszej części koncertu. To wszystko jednak kwestia gustu, smaku i wrażliwości artystycznej. Są bowiem tacy, którzy takiego Lamberta kupują w całości.
Queen + Adam Lambert to jednak przede wszystkim pierwszy człon tej nazwy, za który odpowiadają Brian May i Roger Taylor oraz w jakimś stopniu Spike Edney (stosunkowo słabo nagłośniony w Krakowie), koncertujący z Queen jeszcze za czasów Mercury’ego oraz Rodgersa. A ich muzyka cały czas jest potężna! Jakby czas stanął w miejscu. Zwłaszcza jeśli dodamy ich wokale, z pewnością „technicznie” i pod względem warunków słabsze od głosu Lamberta, ale takie, ze względu na barwy i emocje, podobają mi się bardziej niż śpiew towarzyszącego im głównego wokalisty. Słyszeliśmy ich (również pozostałą trójkę) także jako znakomite uzupełnienie Lamberta choćby w „One Vision” „Fat Bottomed Girls”, „Somebody to Love”, „I Want It All”, „Radio Ga Ga” czy „Tie Your Mother Down”. W końcu harmonie wokalne i chórki od zawsze były jednym ze znaków rozpoznawczych Queen. Świetnie dobrany jest repertuar, w którym wielkie hity przeplatają się z utworami mniej znanymi a przekrój piosenek prezentuje twórczość Queen z różnych etapów kariery zespołu.
May i Taylor od strony muzycznej prezentują się ciągle wyśmienicie, ale jeśli chodzi o kondycję na scenie, to zdecydowanie lepiej wypada ten pierwszy. Imponująco wyglądała także scenografia: scena w kształcie litery Q, wysuwany podest, podwyższenia po obu stronach, lasery, armatki dymne, reflektory, oprawa świetlna i wizualna, ekrany pokazujące zarówno zbliżenia muzyków (kolorowe i czarno-białe), jak i uzupełniające całość obrazy, zdjęcia czy animacje. Nie zabrakło nawet dyskotekowej kuli. Nie było za to nawiązań do nieobecnego w branży muzycznej od lat oryginalnego basisty Queen, Johna Deacona. Kiedyś także jego wizerunek przemycany był w prezentowanych zdjęciach i filmach. Teraz trudno go dostrzec, ale i Freddiego na nich jakby mniej… Może to przypadkowy, ale i czytelny znak, że Queen + Adam Lambert to w tym momencie projekt kompletny, działający już na korzyść własnej nazwy. Jeśli tak jest, to po występie, którego świadkiem byłem w Krakowie, uważam, że bardziej niż teraz gotowi na to nie będą już nigdy. Choć kiedy słucham oryginalnego Queen już po tym koncercie, to jeszcze pełniej niż przedtem doceniam muzyczny geniusz Mercury’ego.
z infomusic.pl