Freddie Mercury był jednym z najbardziej niezwykłych artystów w całej historii muzyki rockowej i popowej, wyznaczał standardy i narzucał styl, a poprzeczkę ustawił tak wysoko, że do dziś mało kto jest w stanie do niej doskoczyć. Dziś mija 25 lat od jego śmierci.
Jeśli wobec wokalistów można użyć określenia „wizjoner”, to do tego artysty pasuje ono jak do żadnego innego. Był jednym z najbardziej utalentowanych twórców, którzy kiedykolwiek pojawili się ma scenie rockowej, popowej i w ich okolicach. Do mistrzowskiego poziomu opanował co najmniej trzy sprawy: umiejętność operowania własnym głosem na setki sposobów, talent do gry własnym wizerunkiem i kształtowania go w sposób nieustannie zwracający uwagę, a wreszcie – wiedzę o tym, jak postępować z mediami, żeby jadły z ręki i budowały popularność.
Wokalista, który naprawdę nazywał urodził się Farrokh Bulsara, urodził się w 1946 roku w stolicy Tanzanii, Zanzibarze. Dzieciństwo spędzał między rodzinnym domem i Indiami, dopiero jako osiemnastolatek trafił do Wielkiej Brytanii. Studiował grafikę i projektowanie, już podczas studiów grał w amatorskich zespołach. Właśnie wtedy poznał muzyków, z którymi potem występował w grupie Queen. Przez kilkanaście lat działalności zespół zdobył pozycję jednej z najoryginalniejszych i najważniejszych formacji świata, z powodzeniem balansującej między rockiem i popem. Do historii muzyki na zawsze weszło sporo albumów grupy i jej wielkich przebojów, takich jak m.in.: „We Are The Champions”, „Killer Queen”, „Somebody To Love” czy „Radio Ga-Ga”.
Bycie członkiem Queen pozwalało Mercury’emu na realizowanie wielu artystycznych ambicji i fantazji – wystarczy posłuchać niektórych kompozycji firmowanych przez zespół, żeby przekonać się, że dla jego członków nie istniały gatunkowe granice ani wykonawcze ograniczenia, a wokalista mógł z powodzeniem próbować swoich sił w najróżniejszych stylistykach, gatunkach i konwencjach.
Ale nawet ta różnorodność twórczości Queen nie wyczerpywała bynajmniej jego nieustającego dążenia do próbowania czegoś nowego i poszerzania granic tego, co mieści się w definicji szeroko rozumianej muzyki rozrywkowej – najlepszym przykładem są choćby projekty, w ramach których współpracował z wokalistkami operowymi. Najsłynniejszy przykład to jego występy u boku jednej z największych operowych div w historii, Montserrat Caballe.
Pod koniec lat 80-tych artysta dowiedział się, że jest chory na AIDS, ale przez kilka lat skrzętnie ukrywał to przed światem. Oficjalnie poinformował o tym dopiero w przeddzień swej śmierci – zmarł 24 listopada 1991 roku, nagrywając wcześniej piosenkę o bardzo w tym kontekście wymownym tytule: „The Show Must Go On”.
Jeśli szukać dowodu na to, jak wielki miał talent, wystarczy podać ten niezwykle znamienny przykład: w 2015 roku na festiwalu Glastonbury artysta uznawany dziś za jedną z największych gwiazd sceny muzycznej, amerykański raper Kanye West, probówał zmierzyć się z jednym z największych osiągnięć z bogatego dorobku Mercury’ego, słynną piosenką, a właściwie prawdziwą etiudą wciśnięta z trudem w ramy kilkuminutowej kompozycji, „Bohemian Rhapsody”. Przepadł z kretesem. Nie udało mu się nawet zbliżyć do kunsztu i mistrzostwa, które kilka dekad temu zaprezentował Mercury. Ćwierć wieku po śmierci mistrza, nadal na horyzoncie nie widać nikogo, kto mógłby iść z nim w zawody.
z cjg.pl