I wcale nie byłem w Klewkach ani nie dostrzegłem go chodzącego pod rękę z
Elvisem Presleyem. Wyszedł po prostu na scenę Gliwickiego Teatru
Muzycznego. Może miał trochę za długie włosy, za to gesty, ruchy, stroje
– po prostu cały Mercury!
Choć tak naprawdę nazywa się Ivo Jambor, jest Czechem i wciela się w
lidera Queen w spektaklu "The Beatles&Queen". To wspólne dzieło
Gliwickiego Teatru Muzycznego i Opery Śląskiej, dwuczęściowe widowisko
taneczne do muzyki dwóch gigantów rocka XX wieku. W zasadzie dwa osobne
widowiska dla dwóch publiczności.
Na pierwszym szalało
pokolenie 50+. Na drugim głównie 30 – i 40-latkowie. Wiem, bo sam
zaliczam się do tej drugiej kategorii wiekowej i – co więcej – byłem
kiedyś fanem Queen. To znaczy wydawało mi się, że to już przeszłość,
dopóki nie zobaczyłem szalejącego na scenie Jambora w białych spodniach z
lampasami i żółtej kurtce. Zabrzmi to jak wspomnienia niebieskiego
mundurka, ale naprawdę przypomniały mi się czasy szkoły podstawowej –
przypinki z Queen noszone do każdego ubrania, zdobywanie kolejnych
albumów na kasetach i rocznice śmierci lidera Queen, które przeżywałem,
jakby Mercury umarł dzień wcześniej.
Na scenie Freddy też umiera, a jakże, do tego w rytmie swojego
testamentu "Show must go on". Ale to w zasadzie jedyny oczywisty
fragment. Jako stary fan Queen byłem mile zaskoczony nieoczywistym
doborem piosenek. Narodziny Freddy’ego na Zanzibarze obrazuje "Mother’s
Love" z albumu "Made in Heaven". Realizatorzy świetnie wykorzystali
piękne ballady: "Love of my life" czy "Bijou". Niespodziewanie tancerz
pojawia się też w kostiumie przypominającym sutannę. Ale to nie
prowokacja – w końcu tańczył do "The Fallen Priest", historii upadłego
kapłana, wyśpiewanego w duecie z Monserrat Caballe.
Siedziałem na widowni i odgadywałem utwory po pierwszych taktach. Jednak fanem Queen jest się zawsze.
z gazeta.pl
żenada
Czeski Kicz