Artykuł o Freddiem z Polityki nr 47/2014.
Oprócz słynnego hitu „Bohemian Rhapsody” były też ekscesy i zabawa bez granic. Prócz koncertów na największych stadionach świata – galony najdroższego szampana, podane w aurze barokowego przepychu, do tej pory kojarzonego w powszechnej kulturze z figurami pokroju Marii Antoniny. Od śmierci Freddiego Mercury’ ego minęło właśnie 23 lata i rockowy cyrk wciąż nie jest w stanie zmierzyć się z jego legendą. A jej niesłabnącej siły nie potrafią w pełni wykorzystać spadkobiercy dorobku wielkiego frontmana. „Cecil B. DeMille rocka” – tak Mercury nazywał sam siebie u progu lat 80. DeMille był filmowcem, mistrzem bombastycznych hollywoodzkich widowisk lat 30.-50., na czele z „Kleopatrą” i „ Dziesięciorgiem przykazań”. Freddie dyrygował już wtedy być może największym, a z całą pewnością najlepiej zarabiającym i najpopularniejszym zespołem na świecie. Od samego początku kariery wie dział też, że sukces w show-biznesie po części się odnosi, a po części kreuje. Więc jeśli kiedykolwiek faktycznie istnieli muzyczni herosi, których dzień składał się z dwóch godzin grania i 22 godzin orgii, alkoholowo-narkotykowych libacji oraz oddawania czci Lucyferowi (i jeszcze nie umarli w wieku 27 lat), najjaśniej świecił wśród nich wąs lidera Queen. „Janie będę gwiazdą – zwykł ponoć mawiać jeszcze jako Farrokh Bulsara. – Ja będę legendą”.
Sobotnia noc w Sodomie
Legendami obrosły liczne przyjęcia bachanalia, które wyprawiał już jako gwiazda, przy okazji i zupełnie bez okazji. Gdy w 1979 r. organizował swoje 33 urodziny, ponad setkę gości zaprosił na pokład concorde’a i zabrał do Nowego Jorku. „ Nie myślcie o kosztach, moi drodzy – miał oznajmić przed startem. – Jedyną rzeczą, za którą będziecie musieli zapłacić, będą kondomy”. Naj bardziej niewinną rozrywką, jaką przygotował na pięciodniowy maraton hedonizmu, były pokazy transseksualistów uprawiających autofellatio oraz striptizerek zabawiających się z żywymi wężami. W jednym z wywiadów Mercury określał Nowy Jork jego ulubionym (zapewne obok Monachium) miastem grzechu: „Tu mogę w pełni dać upust swojej niemoralności. Budzę się i drapiąc p o głowie, myślę, kogo przelecę w następnej kolejności”. Gdyby nie relacje naocznych gości, trudno byłoby uwierzyć w to wszystko, co wydarzyło się jakiś rok wcześniej w Nowym Orleanie, gdzie Freddie odreagowywał trudy amerykańskiej trasy po wydaniu płyty „Jazz”. Wynajął najdroższy hotel w okolicy, zaprosił 5 0 0 – osobową rzeszę zaprzyjaźnionych gwiazd muzyki i filmu, dziennikarzy i znajomych, sam ułożył menu (z ostrygami, homarami, kawiorem i skrzynkami szampana Cristal, rzecz jasna), a gdy, planując budżet ze swoją świtą, pogubił się w rachunkach przy sumie sięgającej 200 tys. funtów, stwierdził: „Pier. .. koszty, moje złotka. Pożyjmy trochę”. Kalifornijski dziennikarz Bob Gibson opowiadał po latach, że tego dnia Freddie nakazał swoim współpracownikom, by wyszli na ulicę i sprowadzili do hotelu najdziwniejszych ludzi, na jakich trafią. Między innymi dzięki nim przyjęcie przeszło do historii jako „Sobotnia noc w Sodomie” – Gibson zeznawał, że niemałe widowisko na prywatce u Freda zrobił mężczyzna odgryzający głowy żywym kurczakom. Jakaś kobieta zaoferowała natomiast, że chętnie odetnie sobie głowę piłą mechaniczną. Za jedyne 100 tys. dol. Byli też połykacze ognia, szamani Zulu, armia drag queens, nagie tancerki wywijały zaś w bambusowych klatkach zawieszonych pod sufitem sali balowej. Gości obsługiwały prostytutki obu płci i trupa karłów-hermafrodytów z miskami kokainy specjalnie zam6wionej w Boliwii. Naczynia nosili na swoich głowach. Do tego samoańskie artystki szkolone w waginalnym paleniu cygar. Absurdalna wprost dekadencja. Elton John, dobry znajomy Freddiego z szalonego przełomu lat 70. i 80., zdradzał, że frontman Queen był zdolny do balowania intensywniej niż ktokolwiek, komu pozwoliłaby na to zasobność portfela. „Raz kończyliśmy imprezę koło południa następnego dnia. Ktoś poinformował Freddiego, że czeka na niego samolot. A on na to: »Chrzanić samolot, polecę następnym. To co Elton, jeszcze kolejeczka?«. Jeśli chodzi o balangowanie, przebijał nawet mnie, a to w swoim czasie było dużą sztuką” – opowiadał sir Elton w magazynie „Uncut”.
Pecik, a potem siusiu
Mercury wymyślił nazwę dla swojej kapeli, świadom wszystkich skojarzeń, jakie Queen (potocznie „ciota”) może wywoływać w męskim rockowym świecie. Niespecjalnie przejmował się tymi ryzykownymi, nawet gdy jeszcze mogło zależeć mu, by nie zdradzać światu swojego homoseksualizmu. „Sypiam z mężczyznami, kobietami i kotami. Sam zdecyduj, która odpowiedź ci się podoba” – mówił w którymś z wywiadów w 1 976 r., pytany o swoje seksualne upodobania. W końcu tylko on był zdolny do tego, by przechadzać się po Londynie w stroju pirata z Karaibów lub w pełnej skórzanej galanterii ozdobionej monstrualnie wielkim boa z piór. Tych upodobań nie zmienił nawet, gdy w Wielkiej Brytanii płonęły już pierwsze pochodnie punkowej rewolty. Album „News of the World” Queen nagrywali w studiu Wessex niemal za ścianą, gdzie rzępolili Sex Pistols. Mercury i Sid Vicious, basista Pistols, w końcu wpadli na siebie na korytarzu. „Więc to ty jesteś tym fajansem, który odstawia balet dla tłumów?” -Vicious zaczepił Freddiego. Ten na to: „O, Pan Dzikus (powiedział: „Mr. Ferocious”, zamiast „Vicious” – „ złośliwy”; może przez pomyłkę, może celowo) . Balet? No tak, to właśnie staram się robić, kochaniutki”. Gdy punkowi rebelianci pomstowali na prawdziwą królową i krzyczeli: „No future!”, Mercury odkorkowywał na scenie szampana i intonował „Walc milionera” („ The Millionaire Waltz”) . Zabawne, jak bardzo w ideę Queen wpisał się swoisty dwór, który Mercury ciągnął za sobą już od pierwszych lat sławy. Pod ręką i zawsze do jego dyspozycji byli kierowcy, ochroniarze, techniczni, różnej maści pomagierzy i znajomkowie. W jednej z biografii Freddiego anegdotę o dworzanach opowiadał niejaki Nigel Quiney, angielski wydawca, który poznał lidera Queen na przyjęciu urodzinowym Petera Strakera, przyjaciela Mercury’ ego: „Rozmawialiśmy chwilę, po czym on, pomagając sobie jakimś gestem, bez odwracania się, mówi do kogoś za sobą: »Pecik «. W sekundę pojawiło się przed nim kilka paczek papierosów. »To jest prawdziwe gwiazdorstwo« – pomyślałem” . Ale to jeszcze nic. Kilka minut później Freddie miał wydać kolejne polecenie: „ Si si!”. „Zdębiałem. Ci sami ludzie, którzy podali mu papierosy,wynieśli go bez słowa do łazienki” – wspominał Quiney.
Koniec mitologii
Choć wszystko to oczywiście do osobowości Mercury’ ego pasuje jak skąpe szorty, w których paradował po scenie, nawet biografowie artysty nie są pewni, gdzie kończą się fakty, a zaczynają mity. Na przykład w dokumencie BBC o Queen sprzed trzech lat dawni współpracownicy grupy twierdzili, że impreza w Nowym Orleanie, owszem, odbyła się, ale żadnych karłów z misami kokainy nie pamiętaj ą i możliwe, że ten wątek p o prostu wymyślili amerykańscy dziennikarze. Łatwo, swoją drogą, sprawdzić, jak wygląda rock’n’roll bez swojej mitologii, bo taki właśnie jest dzisiaj. Z jednej strony nic tak nie zaszkodziło romantycznym kulturowym legendom jak szyb kość i dostępność internetu. Z drugiej – skończyła się era idoli, którzy przez lata byli w stanie nasycać rynek nie tylko globalnym i przebojami, ale i niezwykłymi, rozpalającymi wyobraźnię historiami na swój temat. Obecnie najczęściej jedno nie idzie w parze z drugim, więc z masowych gwiazd do standardów Mercury’ ego bliżej raczej Lady GaGa (stroj e ! ) niż Coldplay, Muse czy The Killers, którzy zresztą do fascynacji Queen się przyznają. Inna sprawa, że w takiej zabawie łatwo przeistoczyć się w karykaturę samego siebie – tym bardziej więc niezwykły jest przypadek pana F., rockowego barokmistrza. Rockowemu cyrkowi trudno zmierzyć się z legendą Mercury’ ego nie tylko dlatego, że połączenie kunsztu kompozytorskiego, wokalnego, scenicznego i hulaszczego to często za dużo na jedną istotę ludzką. Dlaczego przeboje Queen tak rzadko śpiewane są przez innych artystów? Znajdzie się w tym katalogu wiele znakomitych piosenek przecież, teoretycznie możliwych do przetłumaczenia na różne style . . . Może problem w tym, że publiczność pamięta, kto śpiewał je pierwszy i że lepiej się nie da. Dobrą próbą uporządkowania mitu Freddiego w masowej wyobraźni mógłby być biograficzny film, zapowiadany bodaj od lat 90. Na początku tej dekady wydawało się, że dzieło (z Sachą Baronem Cohenem w roli głównej) niebawem powstanie. Dwa miesiące temu brytyjski „The Daily Telegraph” doniósł, że s ą jakieś problemy ze scenariuszem. Nie wiadomo, czy i kiedy uda się je rozwiązać. Czyżby chodziło o to, czy były karły z tacami czy ich nie było?
Jeszcze jedna płyta
Rozczarowujące, nie tylko dla zakochanych w Queen, są też próby upamiętniania jego muzycznego dziedzictwa. Album zatytułowany „Forever”, który ukazał się na dwa tygodnie przed rocznicą śmierci Mercury’ ego, reklamowany był jako pierwsze „studyjne” wydawnictwo grupy od czasu płyty „Made In Heaven”, złożonej w większości z utworów nieopublikowanych za życia Freddiego. Spekulowano, że Queen może w końcu zrobi użytek z nieznanych piosenek nagranych kiedyś wspólnie z Davidem Bowiem („Cool Cat”, drugi po „Under Pressure” owoc ich współpracy) , Rodem Stewartem („Let Me Live”) i Michaelem Jacksonem. Z tym ostatnim Mercury przygotowywał kiedyś płytę w duecie – powstały na nią trzy utwory; a potem, zgodnie ze słynną anegdotą, nagrywanie stało się utrudnione, bowiem „Jacka” zaczął przyprowadzać do studia żywą lamę (pisaliśmy o tym w POLITYCE I 7 I 13).
Z tych nieoficjalnych zapowiedzi i spekulacji wyszło niewiele – na „Forever” jest jeden utwór Mercury’ ego i Jacksona („There Must Be More In Life Than This” ) , nadto dwa nigdy niewydane pod szyldem Queen – „Let Me In Your HeartAgain” (odrzut z sesji „ The Works” w 1983 r.) oraz „Love Kills”, znany z solowej działalności Mercury’ ego. Resztę albumu wypełniają delikatnie zmienione lub zremasterowane znane kompozycje Queen. Nawet w Wielkiej Brytanii recenzje „Forever” są dość surowe. Tu akurat nie ma żadnych wątpliwości. Tylko z niewydanego nigdy materiału, który Mercury zostawił po sobie, dałoby się zmontować album co najmniej dwupłytowy. W internecie roi się choćby od fragmentów nieznanych piosenek nagrywanych w ostatnim okresie życia, gdy wokalista ścigał się z czasem i postępującą chorobą. Jest też cała kolekcja rzadkich nagrań ze stron B singli – zebranie wyłącznie ich w jednym wydawnictwie byłoby ciekawszym przedsięvvzięciem niż żonglowanie starymi przebojami na kolejnej składance. Na szczęście, tylko nas to uwiera. Freddie, zapytany kiedyś
w telewizji o to, czy nie obawia się, co stanie się z jego muzyką w przyszłości, stwierdził, z charakterystycznym uśmiechem spod wąsa: „Najdroższy, g . . . mnie to obchodzi. Jak miałbym się tym
zamartwiać, skoro już mnie tu nie będzie? ” .
RYSZARD WOLFF
Bardzo fajny artykuł 🙂 Sporo zaczerpnięte z ostatniej biografii Freddiego Mercurego:) PS. MK – Odpisało Ci Eventim na czym polega Early Entrance? Założę się, że wyjaśnienie nie będzie się różniło od tego co ja napisałem, mimo, że wszystkie sektory teoretycznie wchodzą o 18:30 🙂 Jeżeli zdecydujesz się sprzedać bilety na Pragę to bardzo Cię proszę o kontakt.
Już napisałem do Ciebie e-maila