Z lekkim opóźnieniem, bo prawie tygodniowym poznałam nowy
album.
Najpierw zacznę od ogólników dotyczących płyty, albumu,
wydania.
Na początku roku fani zostali przysłowiowo nabici w butelkę
wizją specjalnego wydania. Po tygodniowych oczekiwaniach wydanie okazało się
skromnym wydaniem posiadającym tekturową obwolutę z napisem „Exclusive tour
edition” oraz plakat z datami koncertów. WOW Czemu inni kupując wydanie tzw.
Comobo mieli płytę DVD z fragmentami koncertu w Japonii, a wyjątkowi już nie?
No fakt wersja DVD tylko w stereo, aby nie było za dobrze fanom. Po otwarciu
książeczki, a raczej broszurki (całe 8stron!!!) ze znajomymi dwiema
fotografiami z Album Clubu, meczymy się czytając wciśnięte słowa piosenek w
trzech kolumnach. Co to ma być ekologia?!? Ja stracę resztkę wzroku czytając
to! Uderzył mnie brak informacji o instrumentach, ale za to dopisali szeroką
listę podziękowań klasyczną dla płyt Briana czy Rogera. Zachęciłam?
Na wstępie dodam, że cierpliwie czekałam, aby z fizycznego nośnika,
aby w całości poznać album. Unikałam przecieków, fragmentów. Pierwszy odsłuch
dokonałam w słuchawkach, aby nic nie stracić.
Przed premierą albumu zarzucano nas, tradycyjnym hasłami o
wspaniałości albumu (który artysta tego nie robi), o magii i chemii w studio, o
organicznej płycie i cudach w głośnikach. Pierwsze recenzje fanów po
ekskluzywnym odsłuchu płyty, były pozytywne, a momentami entuzjastyczne.
Człowiek nabierał chęci do szybszego poznania albumu.
Jednak nie tego się spodziewałam. Moja ogólna wizja albumu
była, że dadzą sporo bluesowych kawałków, może piosenki w stylistyce Rogera z
epoki Electric Fire i dominujące potężne riffy gitarowe. Na pewno nie miało być
to drugie Innuendo czy Noc w operze, ale coś posiadające przynajmniej jeden
wielki kawałek, o którym się powie to perełka tego albumu.
Co dostaliśmy? Moim zdaniem bardzo rozchwiany emocjonalnie
album…… Ciężko określić co chcieli pokazać. Czy to jak jeszcze są młodzi w
duszy i co im w niej gra, jak bardzo zależy im na dobru świata czy odpocząć?
Albumy Queen też nigdy nie były tworzone w jednym tonie, ale tutaj brak pewnej
spójności. Jedyną spójność tworzy wokal Paula. Słuchacz jest zasypywany sporą
ilością pomysłów, które są albo nierozwijane albo rozwlekane do nieprzytomności
słuchacza, tudzież powielane od innych wykonawców. Teksty w piosenkach Queen
nigdy nie były arcy ambitne, tutaj tematyka i forma pokazuje jak wiele wniósł
Paul. Na pewno ten album ma ciekawsze teksty niż większość albumów Queen z lat
’80. Minusem ich jest zbytnie rozwlekanie przez powielanie fragmentów tekstów,
refrenu na czym tracą piosenki (solówki). W chórkach wybija się dominująca
obecność Briana. W większości piosenek brakuje instrumentu zwanego bassem.
Ponoć Paul i Brian grają na nim. Ja z mikro wyjątkami nie słyszę go, na albumach
Queen zawsze pojawiała się piosenka z wiodącym basem, a tu? Zapewne fascynacja
Rogera syntezatorami sprawiła, że są one tutaj obecne, obyliby się bez nich i
mogliby umieścić dumnie NO SYNTH. Na plus jest fortepian, akustyk i harmonijka
ustna. Tylko czemu fortepian występuje w pierwszych sekundach utworu, a później
zanika? Na plus z pewnością jest produkcja albumu, dość nowoczesna i miła,
zabawy ze stereo, tylko czasami dziwnie schowany wokal Paula. Na plus jest
długość albumu jak na Queen bardzo długi. Jest w czym wybierać. Zatem czas
zacząć charakterystykę utworów.
Cosmos
Rockin’ – pomieszanie One Vision, I go crazy, Obcego, G’N’R, Mott the Hoople,
Status Quo, All right now z The Darkness. Rozumiem kosmiczne nawiązania,
ale cała reszta już gdzieś była. Piosenka sama w sobie bardzo przyjemna do
słuchania, przy klaskiwanie w tle, średnio chwytliwy refren. To cztery minuty
piosenki bliskiej All the way to Memphis……. Czy stare Queen też nie
kopiowało innych wykonawców od Led Zeppelin, Elvisa i Eltona Johna? Wybaczamy. Kawałek
sam raz na otwarcie koncertów. Intro w piosence mówi Paul (sprawdzone
technologicznie) Ocena 4-/6
Time to shine – Zaczyna się mruczanką Paula. A dalej? Brzmi
ciekawiej niż pierwsza piosenka, ale ani to klimat Queen, a nie Paula? Czyj?
Refren rozwiewa wątpliwości stylistyka Bono się kłania (aż się chce śpiewać z
Paulem „In the name of love”). Mamy obecny fortepian, szybkie tempo i ciekawy
tekst. Piosenki można bez problemu słuchać. Byłoby wyżej gdyby Brian pokazał
coś oryginalnego, a Paul nie drażnił wokalem. Ocena 4-/6
Still Burnin’ – Zaczyna się od przyjemnego wybijania rytmu.
Tekst jest ukłonem w stronę ich duszy, ciągle pełnej muzyki. I pokazują, że
ciągle są rockmanami z poczuciem humoru wrzucając fragmenty We will rock you. Wreszcie
Brian coś gra dłuższego. Kawałek pasujący na koncerty jako element WWRY. Tylko
czemu chórki brzmią dość dziwnie? Ocena 4/6
Small – mój numer jeden pod względem tekstu, taki mały
optymizm. Tylko czemu tyle razy to samo śpiewa Paul? „Everyone need a place
thay can hide”. Bardzo przyjemna ballada, bez problemu postawię obok „Seagull”
czy „Save me”. I Brian dość ładnie radzi sobie z Red Special. Freddie z
pewnością całkiem inaczej by to zaśpiewał. Z pewną dozą nieśmiałości stawiam
Ocena 5-/6
Warboys- utwór znany z koncertów Paula. Podejrzewaliśmy, że
może trafić na ten album. I jest. Ale osobiście wolałam wersje bardziej
akustyczną, delikatniejszą. Tutaj znalazła się bez podtytułu: „A Prayer for
Peace”. Brian dość agresywnie gra, Roger zagrywa na werblu (ale to było w
pierwotnej wersji). Dość poprawny rocker, z pacyfistyczną wymową, jakby takich
było więcej na płycie nikt nie byłby zły. Paul pokazuje, że sprawnie posługuje
się akustykiem. Jedna z mocniejszych stron albumu. 4+/6
We believe- już tytuł znany z wywiadów mógł niepokoić i
jeśli to stworzył Paul to człowiek zastanawia się czy, aby medytacje nie
zaszkodziły mu. Pomieszanie orkiestry św. Mikołaja z Boyzone. I jeszcze 6
minut, ktoś wspominał o Bo Rhap? Angielscy fani chcą to na świąteczny singiel? Jeśli The Works miało „Is this we
world…..” to „The Cosmos rocks” ma to. Brakuje tylko chórku małych
dzieci. Z Freddiem pewnie zrobiliby z tego jakiś gospel song. Człowiek fakt
nuci sobie „I believe there’s…” i tyle. Ktokolwiek to napisał powinien się
schować w szafie. Ocena 3/6
Call me – stylistyka country rock. Małe, przyjemne i do
nucenia pod prysznicem. Albo jako dzwonek w komórce pod numerem ukochanej
osoby. Piosenka niby jakich wiele, ale słodka w prostocie. Nie tak nachalnie
wtórna jak „Cosmos Rockin’”. Brian zagrywa w stylistyce „Procesion” takie moje
skojarzenie, czyżby Deakcy Amp? (Niech fachowcy to ocenią).Za klimat, niech
zagrają na żywo. Ocena 4+/6
Voodoo – piosenka Paula, grał fragment w audycji radiowej na
początku roku jako „Voodoo Lover”. Piosenka nagrana za drugim podejściem, co
bez sprzecznie słychać. Gdyby takich piosenek na albumie było więcej nie
obraziłam się. Paul bardzo ładnie jak na niego śpiewa, nie chowa się za
instrumentami. Brian stworzył niezaprzeczalny klimat bluesowy, na miarę „Black
Magic Woman” Santany czy klasyków B.B. Kinga. Takie kawałki najlepiej brzmią
bez kombinowania, wspomnieć wystarczy Stealin’. Ośmielię się stwierdzić, że to
najlepszy kawałek na płycie? Gdyby ich było więcej trzeba byłoby nazwać ten
album Paul Rodgers + Queen Ocena 5/6
Some things that glitter – piosenka totalnie nie trafia do
mnie, wycie w stylu Joe Cockera (z „With
a Little Help from My Friends”). Piosenka niczym się nie wyróżnia, oprócz
mruczanki Paula. Zmarnowane 4 minuty na płycie. Ocena 3-/6
C-lebrity – chyba
najbardziej chwytliwa gitarowa zagrywka na albumie. Jeden, a jednak z bardziej
wpadających refrenów: „I want to be, A face on Tv”. Ale po co wsadzili wstawki
z publicznością? Refren wydaje się bardziej wygładzony niż ten znany z
telewizyjnej wersji. Straszne, ale od premiery w kwietniu polubiłam ten
kawałek. Jeden z bardziej wyróżniających się na albumie. Nie znaczy, że
znakomitych. Ocena 4/6
Through the night –
znowu mamy fortepian, który znika. Piosenka tonie w przeciętności muzycznej,
wysiłki Paula nie pomagają. Piosenkę bez problemu zapomnimy. 3/6
Say it’s not true-
jedno wielkie nie porozumienie. Nagrali to dawno temu dla Mandel, wydali singla
i tak powinno zostać. Ale umieścili tą dziwaczną wersje na albumie. Opinie o
piosence są tak skrajne jak o opinie o szansach Euro 2012 w Polsce. Mi
osobiście bardziej odpowiada wersja akustyczna, z chrypliwym wokalem Rogera. Tu
zostajemy uraczeni zmutowanym wokalem Rogera i Briana. Czyżby się wstydzili? Czemu
wykorzystują dziwne techniki, do zniekształcania głosu? Aby uwypuklić wielkość
Paula? Tą wersje ratuje wejście smoka Paula. Zagrywka Briana brzmi lekko
znajomo. Gdyby była to wersja akustyczna byłoby lepiej dla mnie. Plus za
podział wokalu na trzech. Ocena 3+/6
Surf’ up…
School’s Out! – zaczyna się od głosu z TV, intrygującym dźwiękiem syntezatora.
I potem następuję moment, po którym mało zawału nie dostałam słuchając tego na
słuchawkach w ciemnym pokoju. Wejście Rogera….. szybkie tempo w połączeniu z
łagodnym brzmieniem harmonijki ustnej. Reszta przywodzi namyśl „No more fun”
czy „Nation of haircuts”. Gdyby tylko wyrzucić wokal Paul i do śpiewki Briana i
wstawić Rogera byłoby idealnie. Piosenka w klimatach Rogera, prosty tekst, moc
zabawy. To nie piosenka dla Paula, męczy się śpiewając ją. Ale ryk z 4,50 oj
tego brakuje w niektórych piosenkach na tym albumie. Jeśli ktoś lubi album ”Electric
fire” będzie zadowolony. Piosenka odstaje od reszty. Ocena 5-/6
Small repryza –
rozumiem ładny utwór, ale mogli ukryć go i w wersji instrumentalnej dać i
byłoby zaskoczenie. Ocena –
Runaway – od zawsze
lubiłam kawałek Del Shannona. Kiedy usłyszałam, że panowie go nagrali
ucieszyłam się i zmartwiłam. Zmartwiłam tym, że drogi redaktor Ś.P. Kosa z
Antyradia nie usłyszy piosenki swojego ulubionego wykonawcy w wykonaniu jednego
z ulubionych wokalistów z towarzyszeniem, a jakże bliskiego jego konsolecie
radiowej Queen.
Wersja Q+PR jest
bardziej rockowa to oczywiste. Paul zaczyna dość nieśmiało, po dłuższym kawałku
się rozkręca, ale brakuje momentami takiego wykopu, przytupu, o jaki się prosi
ta piosenka. W zamian Brian gra swoje i w pewnym momencie (ok.2.40) zaczyna
mąci jak to on potrafi. I aby Roger nie był pokrzywdzony też ma swój kawałek
wolności. W słynnych chórkach „Ah-why-why-why-why-why” Brian i Roger
(nie wiem czy Paul) dają czadu i musieli mieć niezły ubaw to wykonując. Pod
koniec Paul sobie swobodnie improwizuje z tekstem. I te dzwonki sań. Jest setki
coverów tego utworu, ale ten uroczy na swój sposób. Mógł być lepszy. Niech się
pokuszą o wersje live. Ocena 5+/6
Ocena całościowa: 4
Powtórzę album rozchwiany emocjonalnie. Brakuje mu basisty z
prawdziwego zdarzenia, produkcja jest na dobrym poziomie, obok piosenek
ciekawych, są mdłe i wtórne. Dziwi brak imponującego klasą i wielkością riffu,
który zapadałby do pamięci. Dziwi, bo po 10 latach od samodzielnych albumów
Brian i Roger powinni kipieć od pomysłów.
W pewnych piosenkach można byłoby sobie wyobrazić Freddiego:
Small, Cosmos rockin; Call me, We belive, C-lebrity. Z drugiej strony czemu
tylko stae Say it’s not true ma trzech wokalistów? Czemu Paula dostał prawo do
bycia jedynym? W starym Queen mieliśmy piosenki śpiewane po całości przez
Rogera czy Briana. Dziwne.
Czas pokaż, które piosenki zachowają się w pamięci. Dla mnie
ciekawszy album od Another World i częściej do niego zajrzę niż do Return of
the champions, bo nie będzie wisieć nad nim widmo Freddiego. Czy to jeszcze
album Queen? Ośmielę się stwierdzić, że tak. Panowie zachowali jakiś poziom,
jak z Paulem nie wiem, gdyż obce mi się całościowo jego albumy. Podpisanie
piosenek jako Queen + Paul Rodgers każe nam zgadywać autorów.
Piosenki dzięki wokalowi Paula na pewno więcej zyskały niż
straciły i chyba dobrze zrobili nasi panowie, że zaryzykowali wchodząc do
studia.
Czy to jeszcze powtórzą? Patrząc na niestabilność Paula
ciężko zgadywać kiedy zacznie go ta współpraca więzić.
Każda ocena tego albumu poniżej 3, a powyżej 5 będzie mylna.
Nie jest to nic nie wart materiał wypalonych rockmanów, bo nagrany bez Mistrza
Mercuy’ego, ale też nie genialny jak sugerują rozkochani w lizaniu tyłeczków
recenzenci.
Zgrywanie obrońców jedynego słusznego Queen, bez wnikliwego
poznania albumu jest tchórzostwem. Tfu pieprzeniem…..
Czy ci, którzy zaakceptowali ten album mniej kochają Fredka?
Ja tej płycie po pierwszym przesłuchaniu dałam 5 mimo iż mi sie to zadko zdarza
fakt brakt totalnie spojnosci.. chociaz mimo ze queen nagrywal w roznych klimatach kawalki kiedys to jakas spojnosc z tym byla .. tu nie ma..
tez sies podziewalem wiecej w tym blues rocka.. anie jakiś smentów..
co do plusow mozna zaliczyc.. nie kopują queen tak bardzo jak to bylo za fredka
brakuje mi basu.. który jest tutaj bardzo prosty i bardzo wiciszony.
dobre kawalki wedlug mnie to:
time to shine
still burning.. chociaz chórki i ta wstawka z we will rock you odrzuca…:(
call Me
Voo Doo – na taka muze na plycie liczylem, bo Paul przeciez jest typowym bluesowym wokalem..
Some Things .. fajny popowy kawalek..
C-Lebrity
Say its..
to są kawalki ktore sa wedlug mnie ok,ale nie ma faktycznie w tym arcydziela jakiegos wiekszego..
reszta bardzo przeciętna..
ocena 1-6 to 4=
Proponuję pisać recenzje w wordzie, ze spellcheckiem ;/
Dziwna ta recenzja, taka mało fachowa;/ nie wiem kto ja pisał ale pachnie mi to jakaś panią z polskiego. Niby coś nie pasuje ale do końca nie wiadomo o co chodzi autorce. Moim skromnym zdaniem utwory „we believe” i „Trough the night” to najbardziej queenowo brzmiące kawałki(poza tym moje ulubione).W pierwszym mamy typowy queenowy refren, coś w stylu porywamy tłumy i krzyczymy „We b… ” .2 utwór to typowa solówka Maya melodyjna,dopracowana aż chce się przewijać płytą i ja w kółko słuchać. No ale każdy ma swoje zdanie. (a te ostatnie wersy recenzji to trochę przesada)
Przepraszam nie podpisałam się :] Pisałam po nocy to literówki i dziwne motywy mogły się przytrafić.
I tak najlepsze jest Runaway 😉 bo lubimy to co znamy.
Abym sam mógł spłodzić coś w rodzaju recenzji to jeszcze musze przez tydzień katować płytę , ale tak po paru przesłuchaniach odniosę się do krytyki kawałka ” We belive” wg.mnie jest to jeden z najbardzije Queenowych kawałków na tym krażku ta gitara ,dość typowa linia melodyjna ,chórki(!).To typowy utwór Queen dla okresu popowego lat osiemdziesiątych , nawet zaryzykuję że ma gdzieś jakieśukryte geny Las palabras de amor.
Pozdrawiam!!
through the night tak mała ocena? mi się ten kawałek obok small podoba najbardziej:)
We believe może być najbardziej Queenowe na albumie, ale jest mało oryginalne. To jest pewnie ten zapowiadany hymn na albumie, ale nie magi WATC. We are the world, we are the children 😉
Oj Daga, Daga – za ocenienie Through The Night niżej od Say It’s Not True, za postawienie tego kawałka na równi z „We Believe We Are The World We Created” i za stwierdzenie, że zapomnimy o tym kawałku…powinienem Cię nabić na pal! 😛 Dla mnie to jedna z jaśniejszych stron tego wydawnictwa, o ile nie najjaśniejsza. Aczkolwiek de gustibus itd. itp 😉 Aha, wiemy już kto powinien się schować do szafy za We Believe – Brian May (Roger się dziś wygadał u J. Walkera).
Co mnie bardzo zastanawia i co chyba przysłuży się albumowi na plus – bo o ile z ogólną oceną się zgadzam, o tyle mnie przekonują zupełnie inne kompozycje niż Ciebie. To może świadczyć o jej hmm…różnorodności (bo eklektyzm to raczej za duże słowo) i trafianiu w różne gusta. 🙂
Najlepsze są dwa ostatnie zdania recenzji – Daga rulez 😛
Przesłuchałem kilka razy ten album. Dzisiaj to już szósty raz, kiedy wróciłem do tego albumu od czasu, kiedy to pierwszy raz ściągnąłem go.
Jedyną piosenką, którą w pełni skojarzyłbym wszędzie z tego albumu, jest „Cosmos Rockin”, naprawdę tylko ten kawałek mnie „chwycił” z całej reszty.
Nie mam zarzutów do wokalnej treści Paul’a.R. lecz według mnie ten album minął się trochę z celem, a być może to ja do tego albumu po prostu nie dojrzałem, chociaż czy mogę tak napisać słuchając tego samego znów i nie czuć prawie nic ?
Strasznie mnie „uwiera” w tym albumie domieszka country :/
Od czasu „Innuendo” i „Made In Heaven”, minęło już trochę czasu jeśli chodzi o samą muzykę (nie porównam tu Freddiego Mercurego, bo zbluźniłbym po prostu).
W tym albumie zabrakło mi po prostu większego powera, kopnięcia i tego rozmachu, który był na np. Innuendo. Rozumiem, że czas, w którym były nagrywane albumy: „Innuendo” i „Made In Heaven” był „specyficzny” i zapewne aura twórcza rozszerzyła się na wielką skalę, co zresztą słychać.
Wracając do „The Cosmos Rocks”, to twierdzę, że większość piosenek, jest pomrukiwaniem, nic wnosi do twórczości Queen. Być może fani Paul’a.R., są bardziej szczęśliwi, ale mowa tu o Queen – tym Queen, który za życia już Freddiego Mercury stał się klasyką.
Gdzie się podziały te wielowarstwowe kompozycje jak utwór „Innuendo” czy „The Show Must Go On” ? Gdzie się podziały te mniej ambitne, ale świetnie wpadające w ucho „A Kind Of Magic” czy „Breakthru” ? – W „The Cosmos Rocks” zniknęła ta magia, która towarzyszyła nam aż do 1991 roku !
Jestem troszkę zawiedziony, bo sądziłem, że tak długi „odpoczynek” od albumów studyjnych dostarczy mi w „The Cosmos Rocks” trochę świeżości, powrotu do korzeni i lepiej skomponowanej zabawy wokalem, perkusją i gitarą…
Czytając jedną recenzję, dopatrzyłem się na końcu zdania, że „(Queen) Królowa „abdykowała” 24.11.1991r. Ja zaś poprawię to zdanie: Moim zdaniem Queen zakończył działalność w 1995r po wydaniu albumu „Made In Heaven”…chyba, że powstanie jakiś inny album studyjny, który zwali mnie z nóg, tak jak „Innuendo”, Made In Heaven” czy „The Miracle”
Pozdrawiam.