Freddie Mercury – więcej niż gwiazda
zamierzam stać się legendą", powtarzał uparcie urodzony w Zanzibarze, w
rodzinie Parsów Farrokh "Freddie" Bulsara – absolwent londyńskiego
Ealing College of Art. Nikt w Londynie nie traktował poważnie słów tego
niewątpliwie nietuzinkowego, ekstrawagancko ubranego imigranta o
korzeniach sięgających starożytnej Persji.
Azjata i rock? No nie,
prędzej w Tamizie pojawią się wieloryby. Jednak wszelkie złośliwe uwagi
ucichły, gdy – już jako Freddie Mercury – przypomniał on o sobie jako
wokalista zespołu, który przybrał wyzywająco dwuznaczną nazwę Queen.
Gdy Mercury umierał jakieś 20 lat później, 24 listopada 1991 roku, był
bez dwóch zdań legendą. To dzięki niemu Queen w oczach brytyjskiej
publiczności ustępuje tylko The Beatles w rankingu najpopularniejszych
zespołów wszech czasów, a album "Greatest Hits 1" pozostaje najlepiej
sprzedającą się płytą na Wyspach, wyprzedzając nawet "Sergeant Pepper’s
Lonely Hearts Club Band". Jego kompozycja "Bohemian Rhapsody" od 1975
roku nie opuszcza ścisłej czołówki bestsellerowych singli. Inny jego
utwór, "We Are The Champions", którym potrafił rozbujać publiczność na
wielkich stadionach, z czasem stał się hymnem, jaki często rozbrzmiewa
podczas różnych sportowych wydarzeń.
Queen bili także wszelkie rekordy frekwencji na koncertach. Na stadionie
w Sao Paolo w 1981 roku muzyki zespołu słuchało 130 tysięcy
oszołomionych widzów. Na ostatni ich występ w Knebworth 9 sierpnia 1986
roku stawiło się karnie 150 tysięcy fanów. W 1985 roku
dwudziestominutowy występ Queen na Live Aid przyćmił wszystkich
wykonawców, którzy wzięli udział w tym globalnym wydarzeniu.
Skala sukcesu Queen była kosmiczna. Nikt nie widział czegoś podobnego od czasu Beatlemanii. Ani już nigdy potem.
Killer Queen
Mercury przeszedł do historii jako jeden z najlepszych wokalistów w
całej historii muzyki rozrywkowej, ale też jako niezrównany showman i
artysta, który całe swoje życie uczynił monumentalnym spektaklem. A ten
spektakl był równie olśniewający jak pełne kiczowatego przepychu stare
hollywoodzkie superprodukcje Cecila B. DeMille’a, na które zresztą sam
Mercury powoływał się jako na źródło inspiracji, i nie ustępował w
niczym późniejszym wielkim papuzim widowiskom z Bollywoodu pod względem
barwności i niedopowiedzianej (takie czasy!) zmysłowości. Jeśli
dorzucimy do tego rozbuchany, operowy melodramatyzm zderzony z przaśną
seksualną dwuznacznością o rodowodzie sięgającym tradycyjnego
angielskiego music hallu i absolutny geniusz w przekraczaniu, z radosną
premedytacją, we wszystkim, granic absurdu – czemu z kolei patronują
bracia Marx (tytuły albumów "A Night At The Opera" i "A Day At The
Races" nie pozostawiają co do tego złudzeń) – obraz będzie mniej więcej
pełny. Ale nie całkiem.
Queen byli bowiem – a to już zasługa nie tylko Mercury’ego, ale też
drugiego głównego autora repertuaru, gitarzysty Briana Maya – osobliwym
zjawiskiem na rockowej scenie czasów prog-, glam- i hard-rocka. Obaj ci
muzycy od dziecka uczyli się, z powodzeniem, gry na fortepianie i byli
nie tylko fenomenalnie osłuchani, ale i bezkrytycznie zakochani w
muzyce. W całej muzyce – od czasów renesansu i baroku po Jimiego
Hendrixa i Led Zeppelin. Byli też – wraz z kolegami, perkusistą Rogerem
Taylorem i basistą Johnem Deaconem -pracoholikami i perfekcjonistami,
bijąc całkiem inne rekordy: długości i staranności pracy nad płytami.
Wyjątkowość Queen na tle innych im współczesnych im grup polegała na
tym, że ich muzyka nie miała wiele wspólnego z rockiem, tylko do rocka
adaptowała się z naturalną lekkością kameleona. Mercury i May odnieśliby
z pewnością porównywalny sukces, gdyby przyszło im tworzyć i występować
z epoce komicznych oper Gilberta i Sullivana, w czasach świetności
wodewilu czy złotej erze musicalu braci Gershwinów, Irvinga Berlina czy
Rodgersa i Hammersteina.
Sam zresztą Mercury już na początku kariery powiedział: "Lubimy, gdy
mając z nami do czynienia ludzie głupieją. Nie jesteśmy tacy, jak inni.
Jeśli już, to mamy więcej wspólnego z Lizą Minnelli niż z Led Zeppelin.
Należymy raczej do showbiznesowej, a nie rock’n’rollowej tradycji".
I Want To Break Free
Jest takie świetne określenie w języku angielskim – "over the top",
pochodzące z czasów I wojny światowej. Oryginalnie była to komenda,
nakazująca żołnierzom wygramolenie się z bezpiecznych okopów i wyjście
wprost pod morderczy ogień Hunów. Dziś używa się go jako określenia
wszelkiego rodzaju rażącej przesady, pójścia na całość nie oglądając się
na nic i na nikogo. Kariera Mercury’ego i Queen mogła by być idealną
ilustracją tego powiedzenia – w obu jego znaczeniach, pierwotnym i
dzisiejszym.
Zwłaszcza Mercury – w którego słowniku nie istniały takie pojęcia, jak
"umiar" czy "połowiczność" – budził skrajne emocje. Można go było albo
kochać, albo nienawidzić, nic pośrodku. Jedni poddawali się bez reszty
nieokiełznanej, dionizyjskiej teatralności jego występów, ale niechętni
mu, a często bezradni wobec fenomenu Queen krytycy raczej nie byli już
tak łaskawi. Tych drugich nie brakowało zwłaszcza z USA, które w latach
70. były jadowitą miksturą tradycyjnej postpurytańskiej hipokryzji i
żałosnej frustracji więdnących dzieci – kwiatów.
Krytycy z "Rolling Stone’a", podstarzali niedzielni hippisi, być może
zachęceni przykładem Queen, też wyskoczyli "over the top" i wywęszyli w
zespole element faszystowski. Nie cofnęli się nawet przed porównaniem
ich koncertów do nazistowskich wieców w Norymberdze. A stało się to
zaraz po ukazaniu się albumu "Jazz" (1978), ale chyba głównie z powodu
radykalnej zmiany image’u Mercury’ego, który ściął swe długie loki,
zapuścił irytujący wąsik, a wyzywające kreacje projektowane dla niego i
reszty zespołu przez Zandrę Rhodes zastąpił skórami i słynną, niby
wojskową czapką, w jakiej gustowali w tamtych czasach tak Hell’s Angels,
jak i bywalcy gejowskich przybytków rozpusty w dużych miastach USA.
To był rzeczywiście znaczący, wręcz przełomowy moment w życiu i karierze
Mercury’ego, tyle że nie miał on nic wspólnego z jakąś nagle rozbudzoną
fascynacją "wujkiem Dolfem", ile z ostatecznym określeniem swojej
orientacji seksualnej. Do niedawna był bowiem Mercury oficjalnie osobą
biseksualną (czasem – jak żartował – dopuszczał do łóżka koty),
pozostającą w stałym związku z właścicielką modnego butiku, Mary Austin.
Teraz przed Mercurym otworzył się zupełnie nowy rozdział. Nie mając już
żadnych zobowiązań rzucił się w wir gejowskiego imprezowania z taką
determinacją, że w rywalizacji z nim odpadali nawet najtęźsi balownicy,
nawet sam Elton John, co zresztą przyznał w wywiadzie z 2001 roku – gdy
homoseksualizm przestał być czymś, co się robi, ale o czym się milczy.
I Want It All
Eksces był nakazem każdego dnia w epopei Queen. Ani w studiu, ani na
scenie nie było nawet nanosekundy przypadkowości. Wszystko było w
najdrobniejszych szczegółach zaplanowane, jak militarne operacje: słynne
gitarowe i wokalne nakładki, kostiumy i choreografia. Nie inaczej było z
rytuałami za kulisami. Jeśli transport koki nie przybywał na czas,
publiczność musiała poczekać. Głośno było niegdyś o ekscesach Led
Zeppelin na trasie, kiedy po koncercie hordy pracowników technicznych
czołgały się z nosem przy podłodze jak psy, by odurzyć się osiadłym na
niej narkotykiem. U Queen nikt nie musiał się czołgać. Każdy, kto zyskał
łaski Mercury’ego i czas od czasu wyświadczył mu podczas koncertu
drobną, szybką, oralną przysługę, mógł liczyć na ścieżkę.
Z równym zaangażowaniem jak karierę, Mercury reżyserował swe bachanalia.
Podczas wycenionego na 200 tysięcy funtów przyjęcia w hotelu The
Fairmont w dzielnicy francuskiej Nowego Orleanu, wydanego z okazji
ukazania się albumu "Jazz", kilka setek gości było witanych przez zastęp
karłów, którzy na głowie mieli przytwierdzone tace ze ścieżkami koki
grubości dorodnego pytona. Wystarczyło się tylko schylić. A w środku
było tyle atrakcji dla gości wszystkich seksualnych orientacji,
preferencji i gustów, że zapewne sam Petroniusz by zwątpił. A przecież
jako autor "Satyricona" i uczestnik wielu imprez na dworze boskiego
Nerona widział sporo.
Dość powiedzieć, że owo przyjęcie zyskało miano Saturday
Night in Sodom. Były też takie imprezy, jak ta urodzinowa Mercury’ego w
1979 roku w nowojorskim hotelu, kiedy ściągnął on setkę przyjaciół z
Anglii wynajętym specjalnie Concordem. Oczywiście na swój koszt. Jedyne,
za co goście musieli zapłacić ze swojej kieszeni podczas tej
pięciodniowej orgii były prezerwatywy.
Mercury bowiem nie zarabiał po to, by ciułać dla żony i dzieci, jak Paul
McCartney czy Mick Jagger. Żył tak, jakby każdy dzień miał być
ostatnim. Zarabiał miliony, ale po to by je wydawać, bawić się i
sprawiać przyjemność swym przyjaciołom. Był prawdopodobnie największym
utracjuszem w całej historii rocka. Ocenia się, że w ciągu całej swej
kariery na imprezy, prezenty i urządzanie swej rezydencji wydał ponad 60
milionów funtów.
Another One Bites The Dust
W opublikowanych w 1998 roku wspomnieniach Petera Freestone’a,
wieloletniego partnera Mercury’ego, możemy przeczytać, jak wyglądał
każdy dzień wokalisty na początku lat 80., gdy nabył on luksusowy
apartament w Nowym Jorku z widokiem na Central Park. Wstawał ponoć o 4
po południu, wyrzucał za drzwi partnerów poprzedniej nocy, zjadał późne
śniadanie, a wieczorem limuzyna z szoferem znowu zawoziła go do klubów.
Po kilku godzinach orgiastycznych zabaw wracał do domu z kilkoma
nowopoznanymi partnerami, gdzie kontynuowali zabawę wciągając
kilometrowe ścieżki najprzedniejszej koki, no i… wiadomo. "Jego apetyt
był nienasycony" – przyznaje Elton John.
Tej złotej epoce gejowskiej rozwiązłości początku lat 80. nagły kres
położyło pojawienie się AIDS. Mercury należał jednak do tych, którzy
zagrożenie ignorowali, choć śmierć zaczęła zabierać ich przyjaciół, i
dalej imprezowali, jakby nigdy nic. Około Wielkanocy 1987 roku okazało
się, że jest nosicielem wirusa HIV. Oficjalnie wiadomość o jego chorobie
została opublikowana na dwa dni przed jego śmiercią.
The Show Must Go On
Na pytanie, czy muzyka Queen przetrwa próbę czasu, Mercury kiedyś
odpowiedział: "Gówno mnie to obchodzi. I tak mnie wtedy nie będzie".
Dziś, kiedy patrzy w dal z pomnika w Montreaux nad Jeziorem Genewskim,
nad którym ponoć rozsypano jego popioły (to nieprawda!) pewnie jednak
jest przepojony dumą ze swoich osiągnięć i bezdyskusyjnego wkładu jego
zespołu do historii kultury popularnej. Pośmiertna płyta Queen, "Made
In Heaven" (1995) – z myślą o której Mercury nagrywał swe partie wokalne
już na łożu śmierci – okazała się niebotycznym sukcesem, musical Bena
Eltona "We Will Rock You" cieszy się ogromną popularnością, ale chyba
największą przyjemność sprawia mu fakt, że jego imię nadano pewnej
odmianie żółtej róży. Ale czy zaakceptowałby Queen z Paulem Rodgersem,
niegdyś związanym z Free i Bad Company, albo fakt, że w jego postać w
przygotowywanym biograficznym filmie ma się wcielić najsłynniejszy
Kazach – Borat, czyli Sacha Baron Cohen to już całkiem inna historia.
Jerzy A. Rzewuski
z onet.pl
P.S. W tekście jest parę wpadek.
Zgadza się, parę błędów jest, najgorsze jest to, że po tak idiotycznych publikacjach i opowieściach np.: o karłach czy ekscesach w czasie koncertów, ludzie, zwłaszcza młodzież zaczynająca słuchać Queen kształtuje sobie niesmaczny wizerunek Freddie’go, po czym powstają niestworzone historie na temat jego życia. Z jednej strony, miło, że temat Freda wciąż jest poruszany, ale jeżeli ma być jego życie opisywane w taki sposób, to lepiej dajmy sobie spokój, bo jest to żałosne…
to co w takim razie stalo sie z jego prochami? i z tego co mowil Brian to podobno w Queen nigdy nie bylo ciezkich narkotykow. Do marihuany sie przyznali
Nigdy otwarcie nie zostało powiedziane gdzie znajdują się prochy Freddie’go, jeżeli pojawiają się notki na temat „prawdziwego” miejsca, trzeba podchodzić do tego sceptyczne, prawdopodobnie my fani nigdy się prawdy nie dowiemy, to wiedzą tylko jego najbliżsi, a co do narkotyków, to Freddie rzeczywiście zażywał cięższy materiał, ale większość co tu jest napisane jest przesadą i ma niewiele wspólnego z prawdą.
Grubo przesadzony ten artykuł.