Sting na scenę wyszedł o 21:00. Punktualnie jak w zegarku – w końcu transmisja telewizyjna zobowiązuje (na marginesie – ciekawe, co włodarzowie z Woronicza zrobiliby, gdyby Sting, tak jak za pewnego czerwcowego występu na stadionie Gwardii, spóźniłby się półtorej godziny, bo oglądałby sobie mecz…- nie zapomnę Ci nigdy tego Sting – przypisek autora).
Zaczął mocno od „Message In A Bottle”. A potem – gdy wszyscy zobaczyliśmy, że towarzyszyć mu będzie jedynie trójka muzyków, pociągnął równie rockowo. Nie zabrakło „King Of Pain”, ” Invisible Sun” czy spokojnego, ale gitarowego „Wy Should I Cry For You?”. Na deser zaproponowano nam m.in. „Desert Rose” i „Every Breathe You Take”.- wszystko w odpowiednich gitarowych aranżacjach.
Podobnie jak przy koncercie Jean’a Michel’a Jarre’a okazało się, że ten (niemal) darmowy koncert pełnił ważną funkcję edukacyjną. Uczył, jak zachowywać się na wielkich imprezach, uczył nawet tego, jak śpiewać refreny wielkich przebojów. Szkoda, że z tyłu Służewca głos Wielkiego Artysty, w skutek fatalnego nagłośnienia się łamał. Szkoda też, że ludzie, którzy stali na samym środku, ożywili się jedynie na dźwięk „Desert Rose”, bo reszty nagrań po prostu nie znali. W telewizji koncert wyglądał okazale, a w końcu o to firmie Orange chodziło…
A to, że dźwięk był żenujący, a to, że przy bramkach tłum, a to, że ochroniarze jak zwykle chamscy… Ludzie o tym przecież zapomną. A jak ich sąsiad zapyta „a był Pan na Stingu?” odpowiedzą „Oczywiście, było fantastycznie”. Sąsiad sie zgodzi, bo widział to w TV…
z cgm.pl