Można sobie Queen nie lubić, ale trzeba szanować. Nie
dlatego, że miliony fanów nie mogą się mylić, ale dlatego, że na
"Innuendo" artysta umierający śpiewa tak, jak nikt żywy nie potrafi
do dzisiaj.
Na początek wyjaśnijmy – nie jestem fanem Queen.
Nad łóżkiem nie miałem plakatu z wąsem Freddiego ani szopą Maya. Nastolatkiem
będąc słuchałem oraz podglądałem, ale stwierdziłem, że nie dla mnie kicz od
owłosionych panów, kompozycyjny przepych i bogate stroje. Nie dla mnie
stadionowe solówki oraz refreny. Chciałem buntu, a padłem ofiarą stereotypu.
Nawet pierwszy powrót po latach do "Innuendo" był trudny. Wychowany
na popłuczynach po popie i rocku lat 70. i 80. nie potrafiłem słuchać
oryginału. Przełamałem się dopiero po obejrzeniu teledysku do "These Are
The Days Of Our Lives". Wychudzony i schorowany Mercury, pokryty toną
makijażu śpiewa jak smutny anioł. Poraża wszystko – tekst, melodia, głos i
kontekst. Nawet solówka Maya jest tak delikatna, jakby po raz ostatni dotykał nią
dłoni przyjaciela. Przyjaciela, który od kilku lat nie pokazuje się publicznie,
a każde wokalne podejście do nagrywania piosenki wymaga od niego ogromnego
wysiłku. May twierdzi, że Freddie miał w okresie nagrywania
"Innuendo", a więc na przełomie 1989 i 1990, najpiękniejszy głos.
Mimo że od 1987 chorował na AIDS. Nikt o tym nie wiedział. Muzycy twierdzili,
że wokalista normalnie pracuje. Najbardziej przeszywające piosenki na płytę
napisali jednak jego koledzy – "These Are the Days of Our Lives"
skomponował Taylor. Kluczowe "Show Must Go On" – May. Zupełnie jakby
wiedzieli, co się kroi.
Na początku "Innuendo" jest "Innuendo". Z bogactwem tego
utworu, napisanego jako hołd dla Led Zeppelin, może się równać tylko
"Bohemian Rhapsody". Są chórki, hiszpańska gitara w rękach Steve’a
Howe’a z Yes, operowy przepych. Po 20 latach nadal wypada się tylko ukłonić i
iść dalej. Tam czeka na nas "I’m Going Slighty Mad", tajemnicza
opowiastka o popadaniu w szaleństwo, oparta na powtarzalnym syntezatorowym
motywie i niskim śpiewie Mercury’ego. Gdyby nie obowiązkowa solówka Maya,
zbędna beza w serniku, byłoby perfekcyjnie. Zbyt staroświecko hard-rockowe są
kolejne dwa kawałki – "Headlong" i "I Can’t Live With You",
chociaż refren pierwszej nieustępliwie kołacze w głowie. Oba napisał May, co
słychać – nawija na gitarze jak jakiś heavymetalowy hrabia. Jako że mamy do
czynienia z dziełem wiekopomnym, w uszy rzuca się przede wszystkim jego
zróżnicowanie – pierwszą balladą jest rozczulające "Don’t Try So
Hard", z absolutnie antyrockowym wokalem. Mercury brzmi raczej jak
delikatny wąsaty elf ostrzegający zgubioną dziewczynkę tytułowymi słowami.
Niestety – kolejny raz przegoni go solówka kudłatego leśnika Maya. Queen bez
jego wszędobylskiej gitary były zespołem jeszcze bliższym doskonałości. Jasne –
to o wokaliście zespołu ktoś powiedział "nie porównujcie go z Bogiem –
jest niezły, ale Freddie jest lepszy", ale May też umiał trzymać swój
instrument. Za geniusza uznałbym go dopiero wtedy, kiedy by wiedział, że nie
należy się wtrącać, kiedy Bóg przemawia przez Freddiego. A na
"Innuendo" przemawia często. Nie znajduję lepszego wytłumaczenia dla
jego cudownej formy wokalnej. Klimat się zmienia z kawałka na kawałek, ale to
Mercury dostosowuje się do muzyki, nie na odwrót. Pędzące "Ride The Wild
Wind" to popis rockowego wokalu w stylu "I Want To Break Free".
"Delilah", piosenka dla kota frontmana Queen sprawia, że chcę być tym
kotem. Chcę, żeby dla mnie śpiewał. Chcę, żeby ktoś dzisiaj grał taki pop.
"Innuendo" to właściwie muzyczny testament Freddiego Mercury’ego.
Jego ostatnia płyta z zespołem. ("Made In Heaven" to już skok na
kasę. Ale żeby geniusz mógł się spełnić, musi być epickie pożegnanie). W 2005
roku przebadano 45 tysięcy osób w Europie pytając, jaką piosenkę chciałyby
puścić na swoim pogrzebie. Najczęściej padającą odpowiedzią było "Show Must
Go On". Kawałek kończący "Innuendo". Nadużywany, wypaczony,
powycierany. Dopiero przywrócony w odpowiedni kontekst nabiera mocy i wywołuje
łzy. Ostatnia piosenka na ostatniej płycie Queen wydanej za życia Mercury’ego.
Jasne – jest bardziej patetyczna niż hymn Stanów Zjednoczonych, nawet May miał
wątpliwości, czy Freddie ją zaśpiewa. A on napił się wódki i powiedział
"Zrobię to!". I zaśpiewał tak, jakby to zapewne zrobił na własnym
pogrzebie. I właśnie takie Queen chcę pamiętać. Pompatyczno-liryczne. Grające
marsz pogrzebowy dla swojego wokalisty. A Freddiego widzę nie tylko jako
eleganckiego śpiewaka z okładki kasety "Barcelona" na nocnym stoliku
mojej mamy, jak dotąd. Jest dla mnie chudym, osłabionym człowiekiem z teledysku
"These Are The Days Of Our Lives", chorym, świadomym nadchodzącej
śmierci, ale wygranym. Nie potrafię wypisać "Innuendo" z tego
kontekstu. Czas niczego nie zmieni.
Nieco ponad pół roku po jej wydaniu Freddy Mercury zmarł. Nie jestem godzien
krytykować jego testamentu.
Autor: Bartosz Sadulski
Znowu ktoś z badziewnego portalu zdecydował się napisać artykuł, na podstawie wikipedii i własnych przemyśleń. Wieje mi tutaj brakiem wiedzy jaką mógłby nabyć po obejrzeniu kilku wywiadów lub przeczytaniu choćby jednej książki. Brak wiedzy o tym jak tworzyli połączona z niespotykanie autokompromitującą opinią o gitarze Briana, przesłania rozumiane „na chłopski rozum” połączone z pochwałą wokalu FM. Taka niestrawna sałatka onetowska.
W skrócie moge podsumować tę obszerną recejzję: „gówno na papciu”!