To był niesamowity koncert: wzruszenie mieszało się z rockową zabawą,
chóralne śpiewy z chwilami ciszy, a teraźniejszość z historią. Wszystko
stworzyło niesamowitą całość, która nazywa się po prostu Queen. Sobotni
wieczór na stadionie był momentami magiczny.
Na ten koncert przyjechali fani nawet z Węgier i Włoch: – Będę tu dwa
dni, oczywiście najważniejszy jest dla mnie występ Queen – mówił przed
koncertem Alessandro z Italii.
Dla wielu ten wieczór to była podróż sentymentalna: – Poznaliśmy się
parę lat temu na zorganizowanej przez fan club Queen – powiedziała nam
Dagmara Wąsek, która z mężem Arto przyjechała z niemieckiego Mannheim. –
Pierwszy prezent, jaki dostałam od męża, to była płyta z autografem
Freddiego. Nie mogło nas tu zabraknąć! – przekrzykiwała grający przed
Queen zespół Mona.
–
Nie ma Queen bez Freddiego – stwierdził Paweł Dominiak z Pręgowa. –
Jestem tu, by złożyć mu hołd, ale też z szacunku do tego, co Brian May
robi obecnie. To wielki muzyk, tak jak wielki był Freddie – mówił.
Niezależnie od wspomnień i odległości, powód, aby tego wieczora być na
wrocławskim stadionie, dla około 25. tysięcy ludzi był tylko jeden –
zespół Queen, czyli gitarzysta Brian May, perkusista Roger Taylor i
śpiewający z nimi Amerykanin Adam Lambert.
Już pierwsze
nuty intro (temat przewodni z filmu "Flash Gordon", do którego w 1980
roku Queen skomponował muzykę) wzbudziły ogromną owację. Potem było
tylko goręcej i usłyszeliśmy chyba wszystko to, na co każdy fan Queen
liczył. Było może trochę mniej agresywne niż wersja Mercury’ego "Radio
Ga Ga", zagrane z piekielnie energetycznym zakończeniem "Somebody To
Love", chóralnie odśpiewane z widownią i uniesionymi przez nią płonącymi
zapalniczkami "Who Wants To Live Forever". Były zabawy wokalne z
publiką w "Another One Bites The Dust" oraz "I Want It All" z
energetycznym gitarowym solem Briana Maya granym oczywiście na wybiegu,
wśród publiczności.
Chyba niejednej osobie zaszkliły się oczy, gdy May wykonał na gitarze
akustycznej "Love Of My Life", a w tle, na telebimie pojawiła się postać
Mercury’ego. A już na pewno wielu ścisnęło za gardło wzruszenie, gdy z
głośników popłynął jego głos – dzięki współczesnej technice usłyszeliśmy
jedną zwrotkę tej piosenki
zaśpiewaną przez nieżyjącego wokalistę. Widok, gdy May gra solówkę w
"Crazy Little Thing Called Love", a Lambert klęczy przed nim można było
odebrać jako wyraz szacunku dla starszego kolegi i wcale nie byłoby to
pomyłką – o takiej pozycji i dorobku, jaki ma Queen, 99 procent
muzycznej branży może jedynie pomarzyć.
A energią, jaką ta muzyka
generuje w słuchaczach, można oświetlić niejedno miasto: w trakcie
krzyczanego przez publiczność refrenu "The Show Must Go On" dach
stadionu chyba lekko się uniósł. Owacyjnie przywitano międzypokoleniowy
duet wokalny Roger Taylora i Adama Lamberta w "Under Pressure", a ten
pierwszy pokazał w "A Kind Of Magic", że mało jest tak dobrze
śpiewających wokalistów, jak… perkusista zespołu Queen.
Pod koniec koncertu ponownie zobaczyliśmy Mercury’ego i usłyszeliśmy
jego głos – tym razem siedział za fortepianem i śpiewał "Bohemian
Rhapsody". To był finałowy majstersztyk: utwór zaczął zespół, potem
"dołączył" do nich Freddie, żywe granie płynnie przeszło we fragment
teledysku do tego utworu, a całość skończyli ponownie May, Taylor,
Lambert i ich koledzy. Takiej owacji na wrocławskim stadionie na pewno
nie słyszano.
Na bis było rockowe, śpiewane w dużej
mierze przez Maya "Tie Your Mother Down", wyklaskane i wyśpiewane, a
raczej wykrzyczane przez cały stadion "We Will Rock You" oraz "We Are
The Champions". Oczywiście bujali się i śpiewali wszyscy, a widok
klawiszowca zespołu w koszulce Śląska Wrocław – bezcenne!
Wielką niewiadomą było to, jak poradzi sobie Lambert. Bywało różnie – od
świetnie zaśpiewanych partii, tak jak w "Don’t Stop Me Now", po momenty
słabsze, w których słychać było, że to, co kiedyś prezentował Freddie
Mercury, to po prostu wokalne Himalaje. Na pewno jednak młody Amerykanin
nie kradł show – nie biegał po scenie, nie kokietował publiczności. Na
wybiegu pojawiał się z rzadka i to w konkretnych momentach, jak tuż po
solówce Maya w "I Want To Break Free", gdy trzeba było trochę dyrygować
widownią. Znał swoją rolę w koncercie, nie zawsze jednak udało mu się z
niej w pełni wokalnie wywiązać. Ale polec, a raczej nie wypaść idealnie,
bo Lambert z pewnością porażki nie poniósł, w starciu z geniuszem
Mercury’ego, to nie wstyd.
Lambert zdał egzamin, może nie
celująco, ale bardzo dobrze. May i Taylor pokazali klasę i kunszt.
Utwory czarowały publiczność. A nad wszystkim unosił się duch genialnego
Freddiego, zjawiskowego wokalisty bez którego współczesna muzyka byłaby
po prostu niekompletna. Po prostu – "it’s a kind of magic"…
z gazeta.pl