Już za kilka tygodni znów usłyszmy na żywo słynne przeboje zespołu Queen. Tym razem Brian May i Roger Taylor wraz z Adamem Lambertem zawitają na Life Festival Oświęcim. Polacy kochają brytyjski zespół – dlatego na pewno zgotują mu iście królewskie przyjęcie. Oczywiście gdzieś na dnie serc fanów będzie ukryty żal, że przy mikrofonie zabraknie Freddy’ego Mercury’ego. Żelazna kurtyna sprawiła bowiem, że grupa Queen w swym podstawowym składzie nigdy nie dotarła z koncertem nad Wisłę.
W dniu 23 listopada 1991 roku Freddie Mercury, brytyjski wokalista zespołu Queen, wydał publiczne oświadczenie, w którym napisał: „W związku z licznymi doniesieniami prasowymi w ciągu ostatnich dwóch tygodni pragnę poinformować, że test na HIV był pozytywny i jestem chory na AIDS. Uważałem za właściwe utrzymać tę informację w tajemnicy, aby chronić swą prywatność. Jednak teraz nadszedł czas, aby powiedzieć prawdę”. Dzień później Mercury zmarł w swym londyńskim domu na zapalenie płuc wywołane spadkiem odporności spowodowanym przez AIDS. Miał 45 lat.
Zaczęło się cztery lata wcześniej. Mercury słabł w oczach, pojawiły się zmiany skórne, szybko się męczył. Diagnoza lekarzy była druzgocąca: wokalista jest zarażony wirusem HIV. Aby ukryć pierwsze oznaki choroby, Mercury zapuścił krótki zarost. Widać go w tym stanie na zrealizowanych wówczas teledyskach – choćby „I Want It All” czy „The Invisible Man”. To natychmiast wywołało plotki w prasie – dziennikarze zaczęli sugerować, że gwiazdor zapadł na jakąś tajemniczą chorobę. Spekulacje przybrały na sile, kiedy Mercury zapowiedział, że nie weźmie udziału w trasie promującej wydany właśnie nowy album zespołu – „The Game”.
Muzycy Queen byli zszokowani wiadomościami od kolegi – wokalista poprosił ich jednak, by więcej nie rozmawiali na ten temat i starali się pracować, jakby nic się nie stało. Nie było to jednak takie łatwe. Kiedy Mercury zdecydował się wystąpić na wspólnym koncercie ze śpiewaczką operową Montserrat Caballé w Barcelonie w październiku 1988 roku, okazało się, że ma poważne problemy z głosem. Zdecydowano się wtedy odtworzyć ich wspólne nagrania z taśmy. Niestety, technika zawiodła i publiczność z zażenowaniem odkryła, że piosenki zostały zaprezentowane z playbacku. Mercury bardzo przeżył tę kompromitację, na którą nigdy by sobie nie pozwolił, gdyby nie choroba.
Mimo pogarszającego się stanu zdrowia, wokalista pracował jednak z zespołem w studiu. Był to prawdziwy wyścig z czasem. Muzycy chcieli dokonać jak najwięcej wspólnych nagrań, zanim Mercury całkowicie opadnie z sił. Nie zrezygnowano nawet z realizacji teledysków. Ostatnim, w jakim pojawił się wokalista Queen, był „These Are The Days Of My Life”. Aby zapewnić artyście przynajmniej częściową intymność, ograniczono skład ekipy realizacyjnej do minimum. Twarz pokryto mu grubą warstwą pudru, a zdjęcia zostały zrealizowane w czarno-białej technice. Po raz ostatni Mercury pojawił się publicznie w lutym 1990 roku podczas gali rozdania Brit Awards, by odebrać z zespołem nagrodę za wkład w rozwój brytyjskiego przemysłu muzycznego.
14 października ukazał się kolejny singiel Queen o znamiennym tytule „The Show Must Go On”. Wideoklip promujący nagranie został już zmontowany z archiwalnych zdjęć zespołu, pochodzących z dawnych teledysków i koncertów. Wszyscy, którzy wiedzieli o fatalnym stanie zdrowia Mercury’ego, byli zaskoczeni jego wokalną formą zaprezentowaną w kompozycji. Brian May, gitarzysta Queen, wspomniał potem w jednym z wywiadów, że miał wiele obaw, czy jego kolega da radę zaśpiewać do przygotowanego przez zespół podkładu. „Tymczasem Freddie wszedł do studia i po prostu zabił mnie swym wokalem – a kiedy go słuchałem, pękało mi serce”. Tekst piosenki był bowiem pełen oczywistych aluzji – niósł przeczucie zbliżającej się śmierci, ale jednocześnie emanował ogromną wolą życia.
Posłaniec bogów
Naprawdę nazywał się Farrokh Bulsara i urodził się jako syn pary perskich mieszkańców Zanzibaru. Zamożni rodzice będący kolonialnymi urzędnikami zadbali, by ich potomek odebrał brytyjskie wykształcenie. Wysłali go do szkoły z internatem w Indiach, gdzie po raz pierwszy objawił swe muzyczne zainteresowania – zaczął śpiewać w kościelnym chórze, zakładając równocześnie z kolegami rock’n’rollowy zespół.
Kiedy w Zanzibarze wybuchła wojna domowa, państwo Bulsara postanowili przeprowadzić się do Anglii. W przeciwieństwie do rodziców osiemnastoletni Farrokh był bardzo zadowolony z przenosin do Londynu. Akurat był to czas, kiedy młodzieżowa kontrkultura wychodziła na ulice stolicy Wysp Brytyjskich. Pojawiali się pierwsi hipisi, w klubach grało coraz więcej rockowych zespołów, muzyka i ubiór stały się sposobem na wyrażenie buntu wobec konserwatywnej obyczajowości. Farrokh doskonale odnalazł się w tej kolorowej rzeczywistości. Studiując grafikę na Ealing College Art, pracował jednocześnie w sklepie z używaną odzieżą w Kensington Market.
Chodząc na rockowe koncerty, chłopak trafił na zespół Smile, któremu przewodzili gitarzysta Brian May i perkusista Roger Taylor. Z czasem zaprzyjaźnił się z nimi i sekundował ich poczynaniom. Kiedy grupa rozstała się z dotychczasowym wokalistą, muzycy postanowili dać szansę swemu kumplowi z Kensington Market. Farrokh miał już za sobą współpracę z kilkoma mało znanymi formacjami, a ponieważ marzyła mu się sława i fortuna, postanowił dołączyć do bardziej znanego Smile.
Przyjął wtedy na cześć posłańca bogów z rzymskiej mitologii pseudonim Mercury i zaproponował zmianę nazwy zespołu na Queen. Ponieważ słowo to w angielskim slangu używano wtedy do określenia homoseksualisty, koledzy początkowo nie bardzo chcieli się na to zgodzić, ale w końcu ustąpili naleganiom nowego frontmana. Rozochocony Mercury poszedł jeszcze dalej – zasugerował swym kolegom zmianę scenicznego image’u, by odpowiadała rodzącej się właśnie modzie na dwuznaczny erotycznie glam. Kiedy May i Taylor zauważyli, że ekstrawaganckie fatałaszki projektowane przez wokalistę zaczynają przyciągać publiczność, chętnie przystali na coraz to bardziej wymyślne pomysły wokalisty.
Wstąpienie na tron
Prezentując wspaniałe warunki wokalne, Mercury wyrastał z koncertu na koncert na prawdziwego lidera formacji. I stało się – zespołem zainteresowała się wytwórnia EMI, proponując mu upragniony kontrakt płytowy. W efekcie Queen zadebiutował w lipcu 1973 roku albumem, który wpisał ich w nurt modnego wówczas hard rocka. Mimo iż płytę bez tytułu zdominowały proste i surowe nagrania, znalazło się na niej kilka zalążków przyszłych, bardziej złożonych i rozbudowanych kompozycji. Sytuacji grupy nie zmienił wydany rok później następny krążek zrealizowany naprędce, aby podtrzymać zainteresowanie debiutem.
Obie płyty sprawiły jednak, że koncerty Queen cieszyły się coraz większym zainteresowaniem. Podczas jednego z nich Mercury przez przypadek złamał statyw mikrofonu. Ponieważ lepiej mu się śpiewało z takim krótkim – od tego czasu stał się on znakiem rozpoznawczym jego występów. Innym razem na zakończenie koncertu, rozentuzjazmowana publiczność odśpiewała zespołowi brytyjski hymn narodowy. Muzycy wpadli wtedy na pomysł, aby opracować własną wersję „God Save The Queen” i wykonywać ją na finał każdego występu. Pomysł chwycił – od tamtej pory, kiedy Mercury schodził z kolegami ze sceny, widzowie chóralnie wykonywali słynną pieśń.
Z płyty na płytę Queen rozwijał się muzycznie. Punktem kulminacyjnym okazał się wydany w 1975 roku album „A Night In The Opera”. Znalazła się na nim wyjątkowa kompozycja – „Bohemian Rhapsody”. Jej nagranie trwało aż trzy tygodnie, ponieważ łączyła ona dwa różne fragmenty – rockowy i operowy. Aby zarejestrować trudną wokalnie partię, Mercury śpiewał przez siedem dni po dwanaście godzin dziennie! Ostateczna wersja „Bohemian Rhapsody” rozrosła się do sześciu minut, co oznaczało, że nikt jej nie zaprezentuje w radiu, w którym obowiązywał schemat trzyminutowego singla. Muzycy poprosili jednak zaprzyjaźnionego didżeja, a ten zaprezentował ją w swej audycji. I od razu rozdzwoniły się telefony od słuchaczy z pytaniami, gdzie można kupić płytę z tym nagraniem.
Po wydaniu nowego albumu kariera Queen nabrała gwałtownego rozpędu. Zadecydowały o tym nie tylko nagrania i koncerty, ale także sięgnięcie po mało znaną wówczas formę medialnej promocji – wideoklip. Muzycy zrealizowali krótki film obrazujący wykonanie „Bohemia Rapsody” i przekazali go telewizji. Wyemitowanie pomysłowego teledysku przez BBC stało się prawdziwą sensacją. Dzięki temu akcje Queen jeszcze bardziej poszły w górę. Mercury królował podczas występów – wystrojony w obcisły kostium z powiewającą peleryną, z dwuznacznym makijażem na twarzy i wymalowanymi na czarno paznokciami dyrygował 150-tysięcznym tłumem podczas darmowego występu w londyńskim Hyde Parku w 1976 roku.
Wielu kochanków, jedna miłość
W 1971 roku Brian May poznał Freddiego Mercury’ego ze swoją koleżanką – Mary Austin. Wokalista od razu się w niej zakochał. Kilka tygodni później para zamieszkała w West Kensington. Związek trwał jednak tylko sześć lat. Mercury odkrył w sobie biseksualną naturę i rozpoczął romans z jednym z menedżerów amerykańskiego oddziału wytwórni Electra. Choć Austin zerwała z frontmanem Queen, ich przyjaźń przetrwała do jego śmierci. W jednym z późniejszych wywiadów Mercury powiedział: „Wielu kochanków pyta mnie, dlaczego nie potrafi zastąpić w moim życiu Mary. To jednak niemożliwe. Mary jest moją jedyną prawdziwa przyjaciółką i nie chcę nikogo innego. Nasz związek był jak małżeństwo”. Wiele z piosenek Queen było poświęconych Austin, a największą popularność zyskała spośród nich „Love Of My Life”. Mercury był również ojcem chrzestnym starszego syna swej dawnej ukochanej – Richarda.
Na początku lat 80. wokalista Queen coraz wyraźniej zaczął publicznie demonstrować swoje homoseksualne preferencje. Zapuścił wąsy, nosił głęboko wykrojony podkoszulek, mocno opięte spodnie, podkreślające umięśnione pośladki i wybujałe przyrodzenie. Taka moda obowiązywała wówczas w gejowskim środowisku Londynu i Nowego Jorku – i tak Mercury prezentował się na scenie. Pozostali muzycy również dostosowali się do swego lidera – przywdziali skórzane kurtki i spodnie, ścięli długie włosy, stając się perfekcyjnym wcieleniem stylu macho w rockowym wydaniu. Brytyjska prasa muzyczna, która od początku nie przepadała za Queen, wręcz znienawidziła zespół w tym okresie – muzycy stali się dla niej ucieleśnieniem zepsutych i próżnych gwiazd, które sprzeniewierzyły się etosowi młodzieżowych buntowników.
I było w tym wiele prawdy. Członkowie formacji zaczęli szybko prowadzić wystawny tryb życia. Po premierze albumu „Jazz” w 1978 roku zorganizowali w nowoorleańskim hotelu Fairmont słynny bankiet, podczas którego pięćset zaproszonych gości oglądało występy striptizerek, połykaczy ognia i zapasów błotnych. Na tacach roznoszono najwyższej próby kokainę, a wynajęte prostytutki oferowały wszystkim chętnym swe usługi. Impreza kosztowała podobno ponad dwieście tysięcy dolarów.
Zdaniem autorów dokumentalnego filmu „Freddie’s Millions” zrealizowanego dla BBC, Mercury wydał w ciągu całego swego życia ponad pięć milionów funtów na organizowanie wystawnych imprez. Na same narkotyki, przede wszystkim modną w tamtym czasie kokainę, przeznaczył aż pół miliona funtów. Większość swych najlepszych lat wokalista Queen spędził w 28-pokojowym domu w stylu gregoriańskim z dużym ogrodem, który kupił w Londynie za pięćset tysięcy funtów… w gotówce. Często bywał też w szwajcarskim Montreux, gdzie zafundował sobie z kolei dom z prywatnym studiem nagraniowym.
Mercury mógł prowadzić tak kosztowne życie dzięki ogromnemu sukcesowi komercyjnemu Queen. W latach 80. zespół zmienił radykalnie swój styl – wykorzystując modę na syntezatorowe brzmienie, sięgnął po modne wówczas disco, funk i pop, dzięki czemu wylansował takie przeboje jak „Radio Ga Ga”, „I Want To Break Free”, „Friends Will Be Friends” czy „Who Wants To Be Live Forever”. Grupa występowała na całym świecie – nie odmówiła sobie nawet koncertu w ówczesnej Republice Południowej Afryki, mimo nałożonych przez ONZ sankcji na ten kraj za prowadzenie polityki apartheidu. Do historii rocka przeszedł występ Queen na stadionie Wembley podczas koncertu Live Aid w dniu 13 lipca 1985 roku. Mercury śpiewający z ogromnym tłumem „We Will Rock You” i „We Are The Champions” – to najbardziej pamiętny obrazek (obok występu Bono i U2) z tego słynnego wydarzenia.
Od 1985 roku wokalista Queen mieszkał w Londynie ze swym partnerem Jimem Huttonem. Na trzy tygodnie przed śmiercią przestał brać lekarstwa, zażywając jedynie środki przeciwbólowe. W swoim testamencie zapisał najwięcej Mary Austin – połowę swego majątku oraz połowę z wszystkich obecnych i przyszłych tantiem. Ukochana Mercury’ego odziedziczyła również wspaniały dom wokalisty w Londynie i mieszka w nim z rodziną do dziś. Okalający go mur pokryły po śmierci frontmana Queen liczne napisy, którymi fani wyrażali uwielbienie dla swego idola. Mimo że mur jest regularnie czyszczony przez miejskie służby, napisy pojawiają się bezustannie do dzisiaj.
Królowa wiecznie żywa
Początkowo wydawało się, że po śmierci Mercury’ego Queen nigdy już nie wróci na scenę. Jak to jednak zwykle bywa w świecie rocka, zarówno fani, jak i menedżerowie nie dawali spokoju Mayowi i Taylorowi. Kiedy w 2004 roku ten pierwszy wystąpił na jednym z koncertów obok dawnego wokalisty formacji Free i Bad Company, Paula Rodgersa, pojawił się pomysł, aby zastąpił on nieżyjącego frontmana podczas ewentualnej reaktywacji Queen. I stało się – rok później muzycy ruszyli we wspólną trasę koncertową. Widzów nie zabrakło, ale krytyka była bardziej powściągliwa: męski, dysponujący bluesowym wokalem Rodgers, nijak nie pasował dla większości przebojów Queen. Mimo to projekt przetrwał aż cztery lata.
May i Taylor nie dali jednak za wygraną. Dwa lata później zaskoczyli wszystkich informacją, że ponownie ruszają do boju – tym razem z amerykańskim wokalistą, Adamem Lambertem przy mikrofonie. Początkowo dawni fani nie byli zachwyceni tą decyzją: młody piosenkarz nie miał wiele wspólnego z rockiem, specjalizował się w tanecznym popie, jedynie jego upodobanie do skórzanych strojów i otwarcie deklarowany homoseksualizm sprawiały, że niektórzy mogli w nim widzieć następcę Mercury’ego. Wszelkie obawy rozwiały pierwsze koncerty – Lambert okazał się świetnym showmanem, znakomicie czującym muzykę Queen, nieobawiającym się eksponować swego upodabnia do kiczu i gejowskiej (nad)wrażliwości. Fani i krytycy zaakceptowali młodego Amerykanina.
To dopiero z Adamem Lambertem w składzie Queen dotarł po raz pierwszy do Polski z koncertem. Było to cztery lata temu we Wrocławiu. Z kolei rok temu muzycy dali spektakularny występ w pękającej w szwach Tauron Arenie w Krakowie. „Trudno znaleźć jakieś słabe strony krakowskiego koncertu Queen. Trudno też wybrać najlepsze momenty – było ich po prostu zbyt dużo. Niełatwo ocenić czy lepiej wypadł wytatuowany Roger Taylor śpiewający „A Kind of Magic” i walczący w perkusyjnej bitwie z synem, czy też Brian May grający 10-minutową solówkę (albo robiący sobie trójwymiarowe selfie z publicznością) czy może w końcu Adam Lambert śpiewający „w duecie” z Freddie’em, plujący szampanem i kończący występ w koronie i złotym garniturze” – pisaliśmy wtedy. A już w czerwcu muzycy pokażą się w Polsce ponownie w ramach Live Festival Oświęcim. Na pewno znów spotkają się ze wspaniałym przyjęciem. Bo pomimo wzlotów i upadków Polacy kochają Queen bezgranicznie.
– Za czasów żelaznej kurtyny docierały do nas różne pogłoski o popularności Queen w Polsce i innych krajach bloku wschodniego, ale w tamtych czasach nie wiadomo było komu wierzyć. Komunikacja była przecież zupełnie inna niż obecnie. Ciekawił nas wschód Europy, ale przez wiele lat to był dla nas teren zakazany. Po raz pierwszy zagraliśmy w tej części świata w Budapeszcie na Węgrzech. To było coś niesamowitego – bo na koncert przyjechali fani z wszystkich krajów zza żelaznej kurtyny, w tym również z Polski. Zastanawiałem się wtedy, skąd oni wszyscy znają nasze piosenki, skoro nie występowaliśmy u was i nasze płyty nie ukazywały się na waszych rynkach. Dopiero potem poznałem bliżej pewnego fana z Armenii – i on opowiedział mi, jak za komunistycznych czasów ludzie za żelazną kurtyną przegrywali sobie nasze piosenki z kasety na kasetę, tworząc taki nielegalny obieg. Bardzo mnie to poruszyło. Tym bardziej cieszę się, że teraz możemy u was grać i wszyscy mogą nas zobaczyć twarzą w twarz – powiedział Brian May.
z onet.pl
P.S. Tekst zawiera liczne błędy.