– Rano zawsze budził mnie służący, dostawałem szklankę soku pomarańczowego i wychodziłem z domu prosto na plażę – wspominał swoje dzieciństwo Freddie Mercury. Naprawdę nazywał się Farrokh Bulsara, urodził się w 1946 roku w Stone Town, starej dzielnicy Zanzibar City, stolicy afrykańskiej wyspy o tej samej nazwie. Jego rodzice byli zaratusztrianami, potomkami perskiej grupy religijnej, która wieki temu opuściła swoją ojczyznę, osiedliła się w Indiach, a stamtąd rozjechała po całym Imperium Brytyjskim. Na europejsko brzmiącego Freddiego Farrokh zmienił imię w indyjskiej szkole, do której wysłała go rodzina. Tam też poznał rock’n’rolla, założył swój pierwszy zespół. Gdy na Zanzibarze w 1964 wybucha rewolucja, rodzina Bulsarów ucieka do kuzynów w Londynie. Freddie trafia do centrum muzycznego świata. Idzie do szkoły artystycznej, próbuje śpiewać. Przedstawia się jako Fred Bull, potem wybiera pseudonim Mercury. Jak rzymski posłaniec bogów. – Zrzucił dawną skórę – uważał gitarzysta Brian May. Jego dwuznaczna seksualność bulwersowała krewnych. – Nie jest już jednym z nas – mówiła po latach dziennikarzom jego kuzynka. Na rodzinnym Zanzibarze widzą w nim głównie homoseksualistę, a nie światową gwiazdę. W 2004 na wyspie rządząca islamska większość oficjalnie zakazała stosunków homoseksualnych. – Nie chcemy podsuwać młodzieży takich wzorców – mówią jej przywódcy, poirytowani ciągnącymi na wyspę pielgrzymkami fanów Freddiego.
2. Brian chwyta za gitarę
Mógł być szanowanym naukowcem. Po maturze trafił do prestiżowego Imperial College w Londynie. Studiował matematykę, astronomię i fizykę. Ostatni z tych kierunków ukończył z wyróżnieniem. Trzy dekady później, już jako gwiazda rocka, napisał doktorat z astronomii. Ale młodszy o rok od Freddiego Brian May zamiast nauki wybrał muzykę. Dorastał w skromnym domu, więc gdy jako nastolatek postanowił przesiąść się z gitary akustycznej, na której uczył się grać od szóstego roku życia, na instrument elektryczny, zamiast namawiać rodziców na poważny wydatek, postanowił wykorzystać swoje techniczne zdolności i zbudować go sam. Praca trwała 2 lata. Z pomocą ojca, inżyniera elektronika, skonstruował Red Special – gitarę, która stała się ikoną Queen nieomal w tym samym stopniu co wąsy Mercury’ego. Do jej konstrukcji wykorzystał kawałki mahonia, które pochodziły ze 100-letniego kominka. Pamiątką po pochodzeniu drewna są podobno dziury po kornikach w główce gitary, ale też wyjątkowe brzmienie instrumentu, które według Briana jest zasługą wieku wykorzystanych w nim materiałów.
3. Pożegnanie ze Smile
Pierwszy poważny zespół Mercury’ego nazywał się Ibex. Pierwszy ważny w karierze Maya – 1984. Pod koniec lat 60. obaj związani byli z grupą Smile. Brian grał w niej na gitarze. Freddie był zagorzałym fanem i przyjacielem występujących w niej muzyków. Był fanem Jimiego Hendrixa, kupił sobie nawet instrument i zawzięcie na nim ćwiczył. Ggy grupa po zmianach w składzie straciła kontrakt płytowy, Freddie wziął na siebie rolę wokalisty i namówił pozostałych muzyków na zmianę nazwy. Uparł się, że nowy szyld musi być krótki. Zaproponował Queen. W slangowym angielskim tym słowem określano homoseksualistów. May i perkusista Roger Taylor, nie zdając sobie do końca z seksualnych preferencji swojego wokalisty, przystali na ten pomysł, uznając go za ironiczny i dowcipny. Gdy do grupy po paru miesiącach w 1970 dołączył basista John Deacon, Mercury zaprojektował też logo grupy. Obok korony oraz unoszącego się nad wszystkim Feniksa zawiera ukryte odniesienia do znaków zodiaku poszczególnych muzyków – widać na nim dwa lwy (Taylor i Deacon), raka (May) oraz elfy, które mają symbolizować znak Freddiego, czyli Pannę.
4. Noc w Rainbow Theater
Na pierwszy wielki przebój czekali aż cztery lata. Choć pierwotnie opierali brzmienie na hard i art rocku, wykrojony z płyty „Sheer Heart Attack” numer „Killer Queen” zaskakiwał odniesieniami do starego, dobrego angielskiego wodewilu. Skończyły się czasy biedowania, gdy muzycy żyli dzięki pensji z wytwórni, która wydzielała im po 20 funtów tygodniowo. Nie mogła ich teraz zatrzymać nawet choroba gitarzysty – May zemdlał na koncercie, zdiagnozowano u niego zapalenie wątroby. Gdy w 1974 grupa kończy promocję nowego albumu listopadowymi koncertem w Londynie, słynny Rainbow Theatre, sala, w której na co dzień grają wyłącznie największe gwiazdy, pęka w szwach. Wyprzedana impreza prowokuje kapelę do szybkiego zorganizowania dodatkowego występu. Freddie nareszcie czuje się w swoim żywiole. Na scenie występuje w specjalnie zaprojektowanych na tę okazję kostiumach. – Stworzyłem potwora. Ten potwór to ja. Od dziecka o tym marzyłem. A teraz nie ma już od tego ucieczki. Zmieniam się, gdy wychodzę na scenę. Staję się showmanem doskonałym. Ale im bardziej nim jestem, tym bardziej chcę od niego uciec. Nie wiem, czy jestem w stanie to kontrolować – mówi po latach.
5. Bohemian Rhapsody
– Chciałem ten numer nagrać od dawna. Ale czekałem na czwartą płytę – mówił Freddie o „Bohemian Rhapsody”. Bombastyczna piosenka wybrana do promocji albumu „Night At The Opera” podniosła ekstrawagancje Queen na zupełnie nowy poziom. Epicka, łącząca stylizowane na operę wokale i hardrockowe fragmenty kompozycja była wyzwaniem dla realizatorów. Nakładane na siebie kolejne warstwy wokali zdarły taśmę magnetofonową. – Można było pod światło patrzeć przez nią na wylot – śmiał się May. Aby wypromować ambitny, 6-minutowy singel grupa zrealizowała specjalny wideoklip. Sukces wydanego 31 października 1975 roku singla i towarzyszącego mu filmiku był oszałamiający. Tylko do początku 1976 roku w Wielkiej Brytanii rozszedł się milion egzemplarzy płytki. „Bohemian Rhapsody” jest jedyną piosenką w historii brytyjskiej listy przebojów, która była gwiazdkowym numerem w dwóch różnych latach. Do dziś w rozmaitych plebiscytach numer wygrywa tytuł najlepszej piosenki wszech czasów (ostatnio trzy lata temu w głosowaniu urządzonym przez stację telewizyjną ITV). A film towarzyszący utworowi uważany jest za początek ery muzycznych teledysków.
6. Królowie życia
Czym byłaby legenda Queen bez szalonych imprez? – Żyję pełnią życia. A brak umiaru to część mojej natury – mówił o sobie Freddie. W drugiej połowie lat 70. odkrył gejowskie kluby w Nowym Jorku. Wcześniej nie dawał tak jednoznacznie do zrozumienia, jakiej jest orientacji seksualnej. Teraz rzucił się w wir nocnego życia. Podobno miał gorący romans z rosyjskim baletmistrzem Rudolfem Nuriejewem. Zmienił swój image na jednoznacznie kojarzący się z gejowską subkulturą. Ale sam korzystając z życia, nie zapominał też o innych. Po jednym z koncertów zaprosił dziennikarzy za kulisy, gdzie szampana serwowało 12 nagich kelnerek. Na swoich 32. urodzinach śpiewał gościom musicalowe arie. Ale wszystko przebiła impreza z końca 1978 roku, na której Queen promowało album „Jazz”. 400 gości zaproszonych do wynajętego w Nowym Orleanie hotelu bawiło się wśród zatrudnionych przez grupę drag queens, striptizerek, tancerzy voodoo i innych groteskowych postaci. Pod sufitem wiły się modelki zamknięte w klatkach. Jedna z nich, naga, wjechała na salę na wielkiej tacy z surową wątróbką. Po takich relacjach ktoś jeszcze wierzy Brianowi Mayowi, gdy zapewnia po latach, że opowieść o karłach rozdających na jakiejś balandze zespołu kokainę na złotych tacach to kompletna bujda?
7. Live Aid
W 1984 wokalista Boomtown Rats Bob Geldof wpadł na pomysł nagrania charytatywnego singla, z którego dochód przeznaczony zostałby na pomoc głodującej Afryce. Numer „Do They Know It’s Christmas” stał się przebojem, a jednorazowa akcja zamieniła w wielką kampanię. Jej zwieńczeniem był koncert transmitowany na cały świat. Na londyńskim Wembley oraz stadionie Johna F. Kennedy’ego w amerykańskiej Filadelfii 13 lipca 1985 ściągnęły największe gwiazdy show-biznesu. W tym również Queen. – Czy ktoś pamięta, kto wystąpił wcześniej czy potem? Nie. Liczył się tylko Freddie i jego zespół – wspominał potem ktoś z obsługi koncertu. Mercury wyszedł na scenę tak, jak przyjechał ze swojego londyńskiego domu. W spranych błękitnych dżinsach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami. I mimo problemów z gardłem – lekarz zabraniał mu tego dnia śpiewać – zahipnotyzował kilkudziesięciotysięczny tłum, który klaskał w rytm piosenki „Radio Ga Ga”. – Ukradli show. Nie mogłem zrozumieć, jakim cudem zabrzmieli tak dobrze i głośno – opowiadał Geldof. Według umowy na Live Aid nikt nie miał prawa do wcześniejszej próby dźwieku. Ale tuż przed wyjściem na scenę dźwiękowiec Queen zakradł się do konsolety i w tajemnicy podkręcił potencjometry. Zespół wypadł perfekcyjnie. – Wielu artystów grało tego dnia swoje nowe single. Kompletnie tego nie rozumiem. Publiczność czekała na hity – dziwił się potem Freddie. Dlatego jego kapela poza wspomnianym „Radio Ga Ga” zagrała fragment „Bohemian Rhapsody”, „We Will Rock You” oraz „We Are The Champions”. 20 minut, które przeszło do legendy, na całym świecie oglądały dzięki transmisji telewizyjnej prawie 2 miliardy ludzi.
8. Śmierć Freddiego
O tym że wokalista może być zarażony wirusem HIV, brukowa prasa brytyjska donosiła już w 1986 roku. Freddie zaprzeczał tym plotkom. Podobno jednak rozwijające się AIDS zdiagnozowano u niego już wiosną następnego roku. Wokalista wciąż utrzymywał to w tajemnicy, ale nagła, trwająca całe miesiące, przerwa w koncertach Queen dawała mediom i fanom do myślenia. Gdy zimą 1990 Mercury pojawił się na gali BRIT Awards, widać było wyraźnie, w jak złej jest formie. Jesienią tabloid „The Sun” ogłosił oficjalnie „Freddie jest poważnie chory”, publikując na dowód zdjęcia artysty. Mimo to najbliżsi przyjaciele i współpracownicy wciąż nie potwierdzali medialnych spekulacji. Stan wokalisty ukrywano także podczas promocji płyty „Innuendo”, maskując jego formę w teledyskach animacją albo grubym makijażem. Mercury wydał specjalne, potwierdzające jego chorobę oświadczenie dopiero 23 listopada 1991 roku. Podobno zrobił to, aby pomóc innym chorym – ujawniając swoją chorobę, liczył, że pomoże to zdjąć z AIDS etykietę „dżumy XX wieku dotykającej wyłącznie ludzi ze społecznego marginesu”. Zmarł 24 godziny później. Bezpośrednim powodem było zapalenie płuc wywołane ogólnym spadkiem odporności organizmu.
9. Życie po życiu
Queen bez Freddiego? To absurd. Tak przynajmniej wydawało się po śmierci wokalisty. Ale już pół roku później, w kwietniu 1992 na stadionie Wembley ponad 70 tysięcy fanów oglądało koncert poświęcony pamięci Mercury’ego. Były na nim momenty dziwne jak choćby wokalista Metalliki James Hetfield śpiewający numer „Stone Cold Crazy”, ale były też wybitne, jak George Michael interpretujący „Somebody To Love”. – Łzy stanęły mi w oczach – mówił potem May, gdy publiczność podchwyciła trudny fragment linii wokalnej w finale piosenki. Występ sprowokował plotki, że Queen może pojechać w trasę i nagrać płytę właśnie z Michaelem. Szybciej na jaw wyszła inna prawda – Freddie przed śmiercią zarejestrował jeszcze wokale na kolejny album. „Made In Heaven” ukazał się w 1995 roku, rozchodząc się w nakładzie 20 milionów egzemplarzy. Queen występowali okazjonalnie, zapraszając do składu Eltona Johna, Luciano Pavarottiego, a nawet rapera Wyclefa Jeana (zaśpiewał hiphopową wersję „Another One Bites The Dust” na płycie „Greatest Hits III”). W końcu grupa (a właściwie już tylko May i Taylor, bo Deacon postanowił zakończyć muzyczną karierę) w 2004 jako Queen + Paul Rogers pojechała w trasę, potem nagrała płytę z dawnym wokalistą zespołów Free i Bad Company. Choć najbardziej ortodoksyjni fani kręcili nosami, koncerty w Wielkiej Brytanii wyprzedały się w ciągu 90 minut.
10. Adam Lambert
– To prawdziwy dar od Boga. Jedyny człowiek, jaki może wejść w buty Freddiego – mówi Brian May o gwiazdorze wylansowanym przez telewizyjny show „American Idol”. Gitarzysta po raz pierwszy zwrócił na niego uwagę, gdy zaśpiewał w programie „Bohemian Rhapsody”. Gdy później Brian i Roger Taylor wystąpili gościnnie w programie i osobiście poznali Adama, a potem zagrali „We Are The Championa”, klamka zapadła. Oficjalnie grają razem od imprezy MTV Europe Awards w listopadzie 2011 roku. Nowy projekt nosi nazwę Queen + Adam Lambert. Podobnie jak z Rogersem, Brian i Roger mówią o zamiarze nagrania kolejnego albumu. Chwilami posuwają się jeszcze dalej. – Adam ma o wiele lepszą skalę głosu od Freddiego. O wiele lepiej wyciąga wysokie tony – mówi May. Najbardziej oddani fani Queen rwą sobie włosy z głowy, dla nich to świętokradztwo. Ale gitarzysta tonuje ich emocje. – Nigdy nie będzie drugiego Mercury’ego. Nikt nie jest w stanie go zastąpić. Możemy tylko podtrzymywać pamięć o nim, przypominając, jak był wyjątkowy. To właśnie robimy z Adamem. Jesteśmy tribute bandem Freddiego ze świetnym wokalistą przy mikrofonie.
z onet.pl