Gdy zaczynali, ryzyko było spore. Ale dali radę, w efekcie po dwóch godzinach koncertu publiczność wstaje z miejsc i chce jeszcze. Queen Symfonicznie Show, czyli chórzyści i muzycy klasyczni wykonujący aranżacje słynnego zespołu, w białostockiej filharmonii dali 36. koncert od rozpoczęcia trasy przed trzema laty. Pojawił się nawet „Freddie”, w przerysowanej nieco wersji
Nie bądźmy purystami
I tak ryzykowny początkowo pomysł, który narodził się w głowie Jana Niedźwieckiego, kontrabasisty Filharmonii Łódzkiej, lidera zespołu Alla Vienna i fana Queen (a także konferansjera koncertu o uroku antyshowmana) – okazał się… całkiem niezłym pomysłem.
Zespół z klasycznym instrumentarium (skrzypce, wiolonczela, kontrabas, fortepian, flety plus perkusja) zaprosił do współpracy chór Vivid Singers. Przygotowali aranżacje rockowych kawałków na te właśnie instrumenty. I tak powstał niezwykły projekt łączący gatunki. Jeśli tylko przyjmie się konwencję i odrzuci się queenowy przesadny puryzm – zabawa jest przednia, wszystko to naprawdę ciekawie brzmi. Ba, w przypadku choćby „Bohemian Rapsody” taki wieloosobowy chór na scenie okazuje się niezastąpiony – słynna rapsodia ma rozbudowaną część operową, która na koncertach Queen odtwarzana była z taśmy, a tu zabrzmiała w całości na żywo. I to pięknie.
„Freddie” na chwilę
Muzycy i chórzyści to świetni profesjonaliści, którzy doskonale znają się na swojej robocie, a przygoda z Queen to dla nich autentyczna przyjemność. Co widać było przez cały sobotni koncert w filharmonii, i na co fani zespołu i takich właśnie eksperymentów reagowali ciepło.
W pierwszej części muzycy zagrali i zaśpiewali utwory zróżnicowane stylistycznie, wybrane praktycznie z całej dyskografii zespołu. Potem nastąpiła zdecydowana zmiana anturażu.
Do drugiej części koncertu zrzucili już eleganckie stroje na rzecz dżinsów, kontrabasista zamienił instrument na gitarę basową, pojawił się gitarzysta, cały koncert przybrał rockowe brzmienie, a w dwóch utworach „objawił się” nawet Freddie.
Charakterystyczna żółta kurteczka, a jakże, podobne gesty, sposób chodzenia. W postać Mercury’ego, mocno ją przerysowując, wcielił się Mariusz Ostrowski, aktor Teatru im. Jaracza w Łodzi. Zaśpiewał „We Will Rock You” i „We Are The Champions”. Zaśpiewał poprawnie, choć poprzez kompletnie inny tembr głosu trudno było mieć nawet złudzenie, że to Mercury. Pod względem aktorskim w sumie dał radę, publiczność przyjęła go z sympatią.
Pomysł na wyprawę
Ale to zdecydowanie chór, śpiewając piosenki Queen, i muzycy, przekładający rockowe brzmienie na klasyczne instrumenty – wypadają tu wiarygodniej. Kolektyw głosów i instrumentów daje wrażenie sprawnie działającego organizmu, który da radę stworzyć mariaż klasyki, rocka progresywnego, popu. Muzycy ciekawie się odnaleźli w tej stylistyce, całkiem nieźle uchwycili przestrzenną naturę utworów Queen, wcale ich nie spłaszczając, a niekiedy dodając szczyptę z siebie. Czasem zmieniali metrum i tempo kompozycji, czasem wygładzali ich rockową szorstkość, a czasem wręcz jeszcze bardziej je dynamizowali. Jak choćby w „Good Company”, który już u Queen ma styl dixie, a w polskim projekcie stał się jeszcze bardziej bandowy.
Twórcy zagrali/zaśpiewali najsłynniejsze kawałki zespołu, m.in. „Radio Ga Ga”, „Bicycle race”, „Who Wants to Live Forever”, trudne „Innuendo”, „Don’t Stop Me Now” czy „Barcelona” (tu potężniejące zwielokratniające się głosy chóru jeszcze bardziej podkreśliły przeszywające brzmienie tego utworu).
To był ciekawy pomysł na wyprawę w „queenowskie” rewiry.
z gazeta.pl