QUEEN W EPOCE KAMIENIA ŁUPANEGO
Zanim się rozkleimy na skutek nostalgii za Live Aid, pamiętajmy, co Queen
wyprawiał kilka miesięcy wcześniej.
John Harris, The Guardian, 14 stycznia 2005 r. (piątek)
Jak tysiące innych, spędziłem znaczną część Bożego Narodzenia oglądając mój
box set DVD z Live Aid. Znaczna jego część – Sade, Simple Minds, Nik
Kershaw, Kenny „Footloose” Loggins – sprawiła, że od razu naciskałem
przycisk do przewijania. Szczególnie jeden moment sprawił, że gapiłem się na
ekran, z myślą, że lata ’80 musiały być okresem zbiorowej psychozy: kto, do
dzisiaj się zastanawiam, doszedł do wniosku, że Spandau Ballet to był dobry
pomysł? Ale za to jeden fragment, zawierał w sobie posmak geniuszu.
Mówię oczywiście o wczesnoporannym występie, jaki zafundował nam Queen.
Uznawano to za komunał – ale wyłącznie przez to, że to bezdyskusyjna
prawda – że byli jedynym zespołem, który w pełni zrozumiał patronujące
wydarzeniu pojęcie „globalnej szafy grającej” i dał telewidzom dokładnie to,
co było trzeba. Zmieszczenie jednego albumu Greatest Hits w krótkich 20
minutach było inspirującym posunięciem; dostarczenie wypadkowej muzyki bez
najmniejszego potknięcia, zapewniło im miejsce wśród najlepszych. No i
Freddie Mercury! Ci, którzy układają zestawienia Największych Frontmanów
Rocka i przyznają najwyższe lokaty Mickowi Jaggerowi, Robertowi Plantowi
itd. winni są strasznego niedopatrzenia. Freddie, czego dowiódł jego
dionizyjski występ na Live Aid, był po prostu najbardziej boski z nich
wszystkich.
Jednak w 1985, pamiętam jak zniesmaczony wyłączyłem telewizor. Byli tam
Freddie, Brian, Roger i Ten Czwarty Koleś dający czadu na tle tego logo z
Afryko-gitarą, dając wyraz swojej trosce o los mieszkańców Trzeciego
Świata – ale niecałe 12 miesięcy wcześniej, o czym wiedzieli wszyscy
regularni czytelnicy NME tacy jak ja i moi znajomi, popełnili oni
niewybaczalny grzech złamania kulturalnego bojkotu Organizacji Narodów
Zjednoczonych, poprzez granie koncertów w Południowej Afryce, gdzie panował
apartheid. Obecnie, niewiele się słyszy o tym niechlubnym epizodzie w
karierze zespołu, tak więc gwoli przypomnienia…
Queen zagrał serię koncertów w Sun City, centrum rozrywkowym w Bostwanie,
jednym z 10 południowoafrykańskich Bantustanów: obszarom nieurodzajnych
ziem, chronionych pieczołowicie jako rzekomo niepodległe ojczyzny czarnych,
które de facto są rządzone przez apartheidowski reżim. Wypełniają je nędzne
wiejskie getta; fakt, że kompleks Sun City – kasynowo-golfowe centrum, coś w
rodzaju afrykańskiego Las Vegas – znajduje się w jednym z nich, tylko
podkreślił ich cynicznie pojęte miejsce w imperium apartheidu.
„Wiele myśleliśmy o moralnej stronie całego przedsięwzięcia”, przyznał w tym
okresie Brian May, uznawany za jednego z najbystrzejszych ludzi w świecie
rocka, „i zdecydowaliśmy się, że to zrobimy. Zespół jest apolityczny – gramy
dla wszystkich, którzy chcą przyjść i nas posłuchać.” „Przez całą naszą
karierę byliśmy bardzo apolitycznym zespołem”, powiedział basista John
Deacon (znany też jako Ten Czwarty Koleś). „Lubimy odwiedzać nowe miejsca.
Zjeździliśmy Amerykę i Europę wzdłuż i wszerz, więc miło jest pojechać
gdzieś indziej… Wiem, że może być z tego powodu wiele zamieszania, ale
wygląda na to, że jesteśmy tam bardzo popularni… Zasadniczo, chcemy grać
wszędzie tam, gdzie fani chcą nas zobaczyć.”
Materialistyczny, obłudny, niemożliwie arogancki charakter tych oświadczeń
nie wymaga komentarza. Queen został szybko ukarany przez Brytyjski Związek
Muzyków, i wkrótce stał się znienawidzony przez prasę muzyczną. Nie byli w
tym odosobnieni: tacy jak Rod Stewart i Status Quo również zagrali w Sun
City, oczyszczając sumienie przez dotowanie lokalnych organizacji
charytatywnych. Queen nie był wyjątkiem: próbowali wynagrodzić złamanie
kulturalnego bojkotu poprzez przekazanie kilku zbędnych kosztowności na
rzecz szkoły dla ślepych i głuchych. To nic nie dało: ONZ wpisało ich na
czarną listę artystów, na której figurowali aż do czasu, kiedy zniesiono
apartheid.
W tych relatywistycznych, bezideologicznych czasach, żywienie urazy na
podstawie tego wszystkiego może wydawać się grubiańskie, ale co tam: w
czasie ich sezonu w Sun City, zawsze uważałem, że związek Queen z tymi
wszystkimi rockowymi wrażliwymi społecznie liberałami, to trochę za dużo do
zniesienia. Na przykład, pod koniec Live Aid, Mercury i May zagrali dopiero
co napisaną piosenkę „Is This The World We Created?”, która traktowała o
chorobach, cierpieniu i ogólnie złu na świecie. Na próżno czekałem na
odniesienie do rozdzierających serce niesprawiedliwości, które widzieli w
Bostwanie. A co z utopijnymi sentymentami z „One Vision”, wydanego rok po
wycieczce do Afryki? „No wrong, no right,” śpiewał Freddie. „I want to tell
you, there’s no black and no white.” Wiesz co, gwiżdżę na to.
Wszystko to stanęło mi przed oczami właśnie niedawno, kiedy przeczytałem, że
Brian May, Roger Taylor i były wokalista Free Paul Rodgers wybierają się w
podróż do Afryki Południowej w marcu, żeby zagrać na koncercie w hołdzie
Nelsonowi Mandeli. Występując jako Queen, będą promować koncert, z którego
dochód ma być przeznaczony na walkę z AIDS w Afryce. Tak jak w poprzednim
koncercie w 2003 r., ten także będzie pod szyldem 46664: numeru
identyfikacyjnego, jaki nadano Nelsonowi Mandeli, kiedy przebywał w
więzieniu na Robben Island.
Z pewnością zagrają „Bohemian Rhapsody”, „Radio GaGa”, „Hammer To Fall” i
resztę przebojów. I być może po tym występie, w końcu zdobędą się na
przeprosiny.
tłumaczenie Wundżun