Amerykanie mają bardzo dobre określenie na muzykę, jaką na swoim piątym
albumie proponują muzycy z Muse – "Bombastic!". Porywając się na
stadionowego rocka spod znaku Queen, mieli sporo tupetu. Szczęśliwie
grupie nie zabrakło wyobraźni i technicznej sprawności. Album
"Resistance" brytyjskiego tria powala!
Prowokacja czy grafomania? – pomyślałem, kiedy
zobaczyłem tytuł zamykającego płytę potwora „Exogenesis Symphony”,
trwającego kwadrans. Rozpisana na trzy części symfonia rockowa? To na
pewno będzie bolało… Tym milsze zaskoczenie, kiedy okazało się, że
zarówno ten finał, jak i cała płyta, to brawurowy fajerwerk, od którego
nie można oderwać się nawet na chwilę. Jeszcze nigdy nie słyszałem tak
różnorodnej płyty rockowej, która byłaby tak spójna, kiczowata i
porywająca zarazem. Bo na „Resistance” swobodnie obok siebie egzystują
alternatywa, Chopin, pop, new wave, muzyka filmowa i stadionowy rock
spod znaku Queen.
Ten ostatni zespół wydaje się centralnym punktem odniesienia
dla piątej płyty angielskiego tria, bo echa twórczości Freddiego
Mercury’ego i spółki słychać tu niemal w każdym utworze, choć tropów
pobocznych jest tu znacznie więcej. Tak jak w „Unnatural Selection”, w
którym Matthew Bellamy brzmi niczym wokalista She Wants Revenge, by po
chwili zatracić się w stadionowym refrenie w stylu lidera Queen. W
każdym innym wypadku podobną frazę uznałbym za szczyt kiczowatego
rocka. Jednak Bellamy ma w sobie tyle charyzmy, że nawet cover „Keine
Grenzen” Ich Troje w jego wykonaniu brzmiałby zapewne atrakcyjnie.
O inspiracji Queen
przypomina też „Guliding Light” za sprawą miażdżącego bitu
przywodzącego na myśl „We Will Rock You” i charakterystycznego
brzmienia gitary ukochanego przez Briana Maya. Trudno oprzeć się
wrażeniu, że to on złapał za wiosło, kiedy do gry wchodzi długaśna
solówka, jakich nie słyszy się na co dzień w twórczości młodych
zespołów gitarowych opętanych rytmem. W czasy lat 80. przenoszą też
słusznej ilości pogłosy i modne syntezatory nawiązujące do klasyków
synth-popu.
Ale to dopiero początek egzotycznych wycieczek. Co powiecie
na połączenie protest songu z chórkami wyjętymi rodem z nagrań Bon
Jovi, z melancholijną nutą w stylu Radiohead („MK Ultra”)? A może „I
Belong To You”, gdzie klimat rodem z „Bohemian Rhapsody” (patetyczny
fortepian rodem z nagrań Szostakowicza) miesza się z francuską balladą
spod znaku Edith Piaf ochrzczoną klarnetem i ragtimową pulsacją?
Karkołomne? Co najmniej – ale o dziwo ten pstrokaty wagon
nie chcę się wykoleić od początku do końca trwania płyty. To, co spaja
ten album, to naprawdę mistrzowskie rzemiosło muzyków z The Muse. To
tylko trio, ale dysponujące mocą kwintetu. Sekcji rytmicznej mogą im
pozazdrościć nawet chłopaki z Kings Of Leon. Zresztą nie na darmo Muse
uznawany jest za jeden z najlepszych zespołów koncertowych świata. Nie
wspominając o Matthew Bellamym, który jako jeden z nielicznych
współczesnych wokalistów rockowych może pretendować do miana następcy
Freddiego Mercury’ego – te wszystkie długo trzymane, rozwibrowane
dźwięki i quasi-operowe wycieczki w „United States Of Eurasia” robią
naprawdę duże wrażenie. Kicz dawno już nie był tak porywający.
Marcin Staniszewski
z dziennik.pl