Brian Griffin*: Nie interesuję się tym, jak ludzie wyglądają w rzeczywistości. Jeśli mają w sobie coś specjalnego, np. burzę loków jak Brian May z Queen, chcę to podkreślić.
Nigdy nie interesowała pana klasyczna fotografia portretowa?
– Nigdy nie interesowała mnie fotografia w ogóle. Nie kupuję albumów, nie myślę o rzeczywistości w sposób fotograficzny. Interesuje mnie sztuka.
Jak przygotowuje się pan do sesji zdjęciowej? Kiedy pojawia się pomysł na sfotografowanie konkretnej osoby?
– Zazwyczaj to kwestia impulsu, czasem wyniku rozmów z artystami i ich menedżerami lub przedstawicielami wytwórni. Zacząłem robić zdjęcia muzyków w 1978 r. Skończyłem w 1985 r., kiedy przemysł muzyczny uległ zmianie. Wszystko zaczęło kręcić się wokół marketingu i sprzedaży, w związku z czym spotkania dotyczyły wyłącznie tych kwestii.
Wcześniej najważniejsze były ciekawe pomysły i zabawa. Dobre zdjęcie mogło pomóc zespołowi w karierze, tak było w przypadkach kilku moich fotografii. Oczywiście najwięcej zależało od muzyki, ale pomogłem im w stworzeniu konkretnego wizerunku. Kiedy jednak pojawili się ludzie od marketingu, wszyscy zaczęli traktować pracę w tym przemyśle jak zwyczajną robotę i to zaczęło być nudne. Przestałem więc robić zdjęcia muzykom, bo nie było to dla mnie aż tak ekscytujące. Ludzie z wypiekami na twarzy mówili: „Sfotografowałeś Depeche Mode?! Będziesz robił zdjęcia dla Iggy’ego Popa?!”. A dla mnie ci artyści byli po prostu nudni.
Co takiego?!
– Naprawdę. Ja po prostu robiłem zdjęcia. Ci muzycy pomagali mi w uprawianiu sztuki, ale to wszystko. Było mi wszystko jedno, kim są.
Powiedział pan, że pomógł niektórym zespołom w rozwoju kariery. Miał pan na myśli Depeche Mode? Kiedy ich pan poznał, byli dzieciakami.
– Tak. Rzeczywiście zachowywali się jak dzieciaki, nie mogli się na niczym skupić, jak to młodzież, a ja czułem się, jakbym był ich nauczycielem. Po raz ostatni pracowałem z nimi w 1998 r., kiedy reżyserowałem teledysk do „Only When I Lose Myself”. Byli już wtedy dojrzałymi mężczyznami koło czterdziestki. David Gahan przeszedł przez wiele dramatycznych zakrętów i pokonał narkotykowy nałóg. Byłem pod jego wielkim wrażeniem. Byłem też jednak zadowolony, że nie muszę fotografować ich przez dłuższy czas, jak wcześniej. Za każdym razem, kiedy robiłem zdjęcie na okładkę, modliłem się, żeby artysta nie chciał się na niej znaleźć. Uważałem, że bez niego można stworzyć znacznie ciekawszą kompozycję promującą płytę. Wyjątek stanowił Iggy Pop, który był niesamowicie intrygujący i świetnie wychodził na zdjęciach.
Zdjęcie, które znalazło się na okładce płyty „A Broken Frame” Depeche Mode, uchodzi za jedną z najlepszych fotografii lat 80. i jedną z najwspanialszych okładek płyt w historii. Ale wcześniej przygotował pan okładkę pierwszej płyty Depeche Mode „Speak and Spell” – ta z kolei uznawana jest za jedną z najgorszych okładek wszech czasów. Co poszło nie tak?
– Daniel Miller z Mute Records, wydawca Depeche Mode, przeprowadził się do budynku, w którym pracowałem. Mój agent namówił go, żebym mógł zrobić okładkę dla Depeche Mode. Wcześniej robiłem udane zdjęcia okładkowe Iggy’ego Popa, przygotowałem także oprawę płyty „Look Sharp” Joe Jacksona, którą uznano za jedną z najlepszych okładek lat 70. Daniel Miller chętnie się zgodził. W tamtym czasie twórczość Depeche Mode przypominała plumkanie. Boże! Lubiłem niemiecką elektronikę, Kraftwerk, dlatego postanowiłem sobie trochę zażartować z Depeche Mode. Powstało zdjęcie łabędzia owiniętego folią. Nad tą okładką pracował również znakomity grafik Barney Bubbles. I zaprojektował najokropniejszą okładkę, jaką można sobie było wyobrazić! Zespół był przerażony, wytwórnia też, a przedstawiciele przemysłu muzycznego zgodnie stwierdzili, że to najgorsza okładka, jaką kiedykolwiek widzieli. Najdziwniejsze jest to, że teraz wszyscy tę okładkę uwielbiają (śmiech).
Taka sytuacja zdarzyła się dwa razy w karierze. Wcześniej zrobiłem zdjęcia zespołu The Teardrop Explodes na okładkę ich płyty „Kilimanjaro”. Tak wielu ludzi uznało ją za najgorszą okładkę roku, że wytwórnia postanowiła wydrukować w drugim tłoczeniu nową. A teraz wszyscy chcą mieć moją!
Wracając do Depeche Mode, nie mogłem zrozumieć, dlaczego chcieli, bym zrobił dla nich drugą okładkę. Może to dlatego, że płyta sprzedawała się dobrze?
A jak powstało słynne zdjęcie z okładki „A Broken Frame”?
– Spotkaliśmy się z zespołem i Millerem, podyskutowaliśmy i zdecydowaliśmy, że będzie to rosyjska żniwiarka na polu kukurydzy. Lubiłem fotografować ludzi pracujących fizycznie, interesowałem się rosyjską sztuką, a konstruktywizm i socrealizm były w modzie. W tym czasie pracowałem ze stylistką Jacqui Frye, która zaprojektowała ubranie dla modelki. Miejsce znaleźliśmy godzinę drogi na północ od Londynu. Bohaterką fotografii była kobieta w średnim wieku, tancerka. Pogoda przypominała tę, którą dzisiaj mamy w Łodzi. Było okropnie – ulewa, szare niebo i ta kukurydza, bardziej szara niż żółta. Kiedy wreszcie deszcz przestał padać, rzuciłem na kukurydzę trochę żółtego światła, ustawiłem tancerkę na polu i zacząłem czekać aż chmury ułożą się w interesującą strukturę. Przez chwilę wyglądały wspaniale, ustawiłem ekspozycję, balans i szybko nacisnąłem spust migawki. Kiedy to zrobiłem, wszyscy cieszyliśmy się tak, że aż podskakiwaliśmy jak dzieci. Kiedy po paru dniach zdjęcie było już gotowe, Miller nie mógł uwierzyć własnym oczom! To był historyczny moment. Później zdjęcie wybrano na najlepszą fotografię w Wielkiej Brytanii, pojawiło się na okładce magazynu „Life”. Pismo zobaczyłem w kawiarni w Berlinie, niesamowite uczucie. Najważniejszy magazyn fotograficzny na świecie, a ja miałem okładkę! Ta historia pokazała mi, że w fotografii z niczego może powstać coś niezwykłego.
Mówi pan, że zespoły były nudne. Żadnego „sex, drugs and rock’n’roll”?
– Nie pociągało mnie to, a i większość zespołów, z którymi wówczas pracowałem, była poukładana.
Po nagraniu „Black Celebration” Depeche Mode opuścili mnie i zaczęli współpracę z Antonem Corbijnem. Tak samo zrobili Echo & The Bunnymen. Po latach zrozumiałem, że zawsze byłem najmniej znaczącą postacią w grupie. Robiłem, co do mnie należy – i już. Kiedy więc przemysł muzyczny zaczął się ode mnie oddalać, nie przejąłem się tym zbyt mocno, wcześniej pracowałem też w reklamie. Znacznie bardziej się to opłacało. Zacząłem też robić zdjęcia biznesmenom i politykom. Spodobało mi się to i tak już zostało.
Którego z artystów, z którymi pan pracował, wspomina pan najlepiej?
– Nowofalową piosenkarkę Lene Lovich. Z większością pracowało mi się dobrze. Parę razy musiałem jednak wyrzucić kogoś ze studia, np. zespół Talk Talk. Nie mieli za grosz samodyscypliny, nie dało się z nimi pracować. Szkoda, bo uważałem ich za jedno z najciekawszych muzycznych zjawisk lat 80.
Słuchał pan w ogóle muzyki zespołów, które fotografował?
– Raczej nie. Słuchałem Devo, Joy Division czy Kraftwerk. Niestety nie miałem okazji z nimi pracować. To trochę smutne, prawda? Robić zdjęcia dla największych gwiazd muzyki, ale nie mieć szansy na współpracę z ulubionymi wykonawcami. Świat nie zawsze wygląda tak, jakbyśmy chcieli. Zazwyczaj jest zupełnie odwrotnie.
„Guardian” uznał pana w 1989 r. za fotografa dekady. Czy pana życie się po tym zmieniło?
– Tak. Porzuciłem fotograficzny sprzęt i zacząłem robić filmy. W tym czasie miałem wystawę w londyńskiej National Portrait Gallery i bez przerwy pojawiałem się w telewizji. Cały ten szał spowodował, że postanowiłem zamknąć za sobą te drzwi i zacząć robić coś nowego.
Fotograf dekady tak po prostu rzucił fotografię?!
– Tak. Wszyscy chcieli ze mną współpracować, a ja musiałem odmawiać: „Sorry, ale już się tym nie zajmuję”. Potrzebowałem zmiany i nowego wyzwania, chciałem zostać świetnym reżyserem. Pracując nad kolejnymi okładkami płyt, zaczynałem się powtarzać. Myślałem o tym jak o zwykłej pracy, a kiedy pasja staje się tylko pracą, musisz się ratować.
Czym zajmuje się pan teraz?
– Przygotowuję dwie wystawy: jedną w Łodzi, drugą w Anglii. Wróciłem do fotografii. Mam swoje korporacyjne zlecenia, np. zdjęcia dla premiera. Robię także portrety i fotoreportaże dla gazet.
*Brian Griffin – ur. w 1948 r. w Birmingham. Studiował fotografię w Manchester Polytechnic, potem przeprowadził się do Londynu, gdzie do dziś pracuje jako niezależny fotograf. Sławę zyskał jako twórca zdjęć, które znalazły się na okładkach płyt takich gwiazd jak Depeche Mode, Iggy Pop czy Kate Bush. Współpracował także m.in. z The Clash, Brianem Eno, Queen i Placebo. W 1988 r. wydał album „Work”, któremu towarzyszyła monograficzna wystawa w National Portrait Gallery w Londynie. Rok później „Guardian” przyznał mu tytuł fotografa dekady. W latach 1991-2002 reżyserował reklamy, teledyski i filmy krótkometrażowe. We ubiegłym roku otrzymał Medal Stulecia od Królewskiego Towarzystwa Fotograficznego za całokształt osiągnięć, a w marcu – honorowy doktorat Uniwersytetu Miejskiego w Birmingham za pracę na rzecz tego miasta.
Wystawa Briana Griffina „DisCover Photography” zostanie otwarta w sobotę o godz. 20 w dawnych zakładach Monopolu Wódczanego Monopolis.
FotoFestiwal
13. edycja FotoFestiwalu – Międzynarodowego Festiwalu Fotografii w Łodzi – rozpocznie się w czwartek o godz. 19 wernisażem wystawy „Legendy” Volkera Hinza, niemieckiego fotografa, który od blisko 40 lat robi zdjęcia gwiazdom estrady, artystom i politykom. W dorobku ma m.in. portrety Woody’ego Allena, Muhammada Alego i Harrisona Forda. Dzieła Hinza będziemy mogli oglądać w lokalizacji dobrze znanej bywalcom pierwszych edycji festiwalu – halach dawnej fabryki Karola Scheiblera. Wcześniej była to siedziba Łódź Art Center, a po długim remoncie otworzył się tu niedawno Art_Inkubator, który wspierać ma artystów z przemysłów kreatywnych.
W Art_Inkubatorze zobaczymy także zdjęcia Bolesława Augustisa, który w latach 30. XX w. dokumentował życie mieszkańców Białegostoku. Negatywy odnalazł i odnowił Grzegorz Dąbrowski, redaktor naczelny białostockiej „Wyborczej”.
W piątek w Atlasie Sztuki otwarcie retrospektywnej wystawy Rogera Ballena, znanego z czarno-białych, niepokojących zdjęć przedstawiających mieszkańców RPA. W galerii zawiśnie ich 180.
z gazeta.pl
Depeche Mode nudni? Nie chce się wierzyć;)