"Czasami myślę, że Fred miał trochę szczęścia, że
umarł wtedy, kiedy umarł" – powiedział w jednym z wywiadów Brian May, czym
wywołał spore zdziwienie, a nawet oburzenie wśród fanów. Te słowa mają jednak
głębszy sens.
Dziś Mercury miałby 65 lat, co z pewnością
szczególnie by mu się nie podobało, zważywszy jego apetyt na rozkosze życia i
temperament. Można bowiem jeszcze od biedy udawać na scenie, że jest się
młodym, pięknym i sprawnym tuż po pięćdziesiątce, ale jeśli się utrzymuje
dłużej w tej iluzji – o co nie trudno w epoce kultu młodości – to zwykle kończy
się to przemianą we własną karykaturę.
Musiałby się jeszcze Mercury zmierzyć z czymś znacznie gorszym: z powolnym
lecz nieubłaganym schyłkiem swoich sił twórczych i przemianą zespołu Queen,
który był jego jedyną prawdziwą miłością,
w obiekt muzealny. Dokładnie taki, jak The Rolling Stones. Taki proces byłby
nieuchronny w świecie, w którym nie ma już żadnych tabu, a niegdysiejsze
nieprzetarte szlaki artystyczne zamieniły się w ruchliwe autostrady.
"Zawsze pragnęliśmy dotrzeć do miejsc, do których dotąd nikt nie dotarł.
Dotyczyło to nawet ekscesów" – wspomina May. Jeśli taki był sens życia
Queen, dziś jego egzystencja zwyczajnie nie miałaby sensu, bo takich miejsc już
nie ma. Mercury zawsze powtarzał, że nie chce być gwiazdą, tylko legendą, a
legendy – jak przypomina stare powiedzenie, powracające co i rusz niczym refren
szlagieru sprzed lat – umierają młodo.
Mimo wyniszczającej choroby, Mercury do końca zachowywał się tak, jak na
legendę przystało. May wspomina niemal z czułością okres nagrywania ostatniej
płyty w Montreux: "Było jasne, że Freddiemu nie pozostało już wiele czasu,
ale on chciał, żeby życie toczyło się normalnie i by w tym czasie powstało tyle
muzyki, ile to tylko możliwe. Powtarzał: ‘Piszcie dla mnie, nagrywajmy ile się
da, a kiedy odejdę – dokończycie robotę’. Nawet wtedy, gdy już czuł się cały
czas marnie, gdy przyszło co do czego, mówił: ‘No cóż, tu chyba potrzebny jest
wokal, prawda? Chrzanić to, dam sobie radę". Wypijał dwie wódki, sadowił
się przy konsolecie i brał się do pracy, i śpiewał ze zdumiewającą pasją i
mocą, dopóki nie padał z wyczerpania". Do pośmiertnie wydanego albumu
"Made In Heaven" można mieć zastrzeżenia, bo to raczej brulion niż
skończone dzieło, ale w pełni dokończony i wydany jeszcze za życia Mercury’ego
"Innuendo" o silnie zarysowanych wątkach autobiograficznych w
"These Are The Days Of Our Lives", "I’m Going Slightly Mad"
czy "The Show Must Go On" – żartobliwego hołdu złożonego swym kotom
("Delilah") nie wyłączając – stał się rzeczywiście, także jako
świadectwo akceptacji swojego losu, pożegnaniem godnym legendy.
Zew grzesznego Londynu
Dżinsowo-posthipisowskie uniformy zespołów z okolic 1970 roku były dla
Mercury’ego anatemą, deklaracją konformizmu – wspomnieniem znienawidzonych
mundurków, jakie obowiązkowo musiał nosić w szkołach o brytyjskim sznycie w
Bombaju, dokąd wysłali go rodzice z miejsca jego urodzenia i dzieciństwa w
Zanzibarze (dzisiejsza Tanzania). Gdy postkolonialna wojna domowa wygnała jego
rodziców z Afryki do Wielkiej Brytanii w 1964 roku – tak jak 12 wieków wcześniej
islam zmusił ich przodków wyznania zoroastrańskiego do emigracji z Persji do
Gujaratu w Indiach – Farrokh Bulsara – bo tak brzmiało prawdziwe imię i rodowe
nazwisko Mercury’ego – był w siódmym niebie. Grzeszne pokusy Londynu epoki
Beatlemanii zawsze bardziej mu odpowiadały niż bogobojne i stabilne życie, które jako członek
przedsiębiorczej i pracowitej społeczności Parsów musiałby prowadzić, gdyby
jego rodzice zdecydowali się osiąść w Indiach.
Z cała pewnością od początku – jako studenta wzornictwa artystycznego w
Ealing College, który przed nim ukończyli m.in. Pete Townshend z The Who i Ron
Wood, najpierw z The Faces, a od połowy lat 70. w The Rolling Stones –
fascynowała go bezprecedensowa eksplozja kreatywności wśród młodzieży i idące z
nią w parze lawinowe przemiany obyczajowe. Mercury’ego w ogóle nie interesowała
polityka, Dylany, pacyfy czy antyestablishmentowe pozy zrewoltowanego pokolenia
’68. Wprawdzie też był buntownikiem, ale jeśli przeciw czemuś lub komuś się
buntował, to przede wszystkim przeciw hipokryzji i postępującemu konformizmowi
pogrobowców Beatlemanii i generacji Woodstock.
Kiedy Mercury zaprzyjaźnił się z członkami znajdującej się na granicy upadku
grupy Smile – Brianem Mayem i Rogerem Taylorem – najpierw przekonał ich, by
dali mu szansę jako wokaliście, a potem tak długo wbijał im do głowy, że rock
powinien być magicznym, olśniewającym, nieprzewidywalnym show, a nie defiladą
orkiestr marszowych, aż ich przekonał. Gdy do zespołu dołączył John Deacon, to
Mercury wymyślił nową nazwę: Queen.
To było pierwsze wyzwanie rzucone światu. W okolicach 1970 roku trzeba było
mieć jaja, by nazwać zespół słowem, które wtedy jednoznacznie kojarzyło się z
homoseksualizmem. W tej nazwie tkwiła też najkrótsza możliwa definicja
programowa Queen: będziemy się przebierać w co chcemy, nawet w najbardziej
wyzywające damskie ciuchy, jak drag queens, aż zapanujemy nad światem,
jak na królowe przystało.
Śmierć nieudacznikom
Jeszcze jedna cecha charakteru Mercury’ego – poza darem przekonywania, co do
image’u zespołu – była zaraźliwa, jak wirus eboli: jego absolutnie niewzruszona
wiara w sukces. Takie słowa, jak porażka, niepowodzenie, klęska czy bieda nie
istniały w jego słowniku – choć na początku rzeczywiście sukces wydawał się
niepodobieństwem, a wszyscy cierpieli na niedostatek gotówki. Zanim na konta
członków zespołu zaczęły płynąć miliony – co zresztą zawdzięczali morderczej
wręcz pracy, a nie jakiemuś kaprysowi losu – musieli imać się różnych zajęć.
Mercury i May, dorabiali sobie na przykład handlując różnymi osobliwościami i
ekstrawaganckimi ciuchami na targu w Kensington.
Najpełniejszym refleksem filozofii życiowej i artystycznej Mercury’ego
pozostaje z pewnością piosenka "We Are The Champions", a zwłaszcza
ukryte w tekście, kontrowersyjne swego czasu, niepoprawne słowa, "kogo
obchodzą nieudacznicy". Jak słusznie zauważył jeden z krytyków, z czasem
ten utwór stał się tym, czym w poprzedniej epoce był hymn "We Shall
Overcome". Jak zaraźliwy był optymizm i nonkonformizm Mercury’ego świadczy
fakt, że jego inny utwór, "I Want To Break Free" z 1984 roku, został
zaadoptowany jako hymn przez brazylijskich komunistów. Miny mocno im zrzedły,
gdy zobaczyli, jak na scenie wokalista wykonuje "ich" rewolucyjną
pieśń odziany dość kuso i w siatkowych pończochach. Queen rzeczywiście byli
nadzwyczaj popularni w krajach Ameryki Południowej, gdzie wysoko ceni się
melodyjność muzyki, pobili tam nawet rekord frekwencji grając na stadionie w
Sao Paolo dla 130-tysięcznej widowni. Ale, jak przykład brazylijskich
komunistów pokazuje, czasem bezpieczniej jest się trzymać się starych,
sprawdzonych przebojów, jak "Międzynarodówka", a nie podpinać się pod
pop-kulturę, która z natury rzeczy służy rozrywce a nie polityce.
Szaleństwa pana z milionami
Mercury zarabiał krocie, ale nie po to, by ciułać na starość, lecz żeby bez
umiaru wydawać. Jak raz powiedział: "Czuję się jak ktoś, kto wygrał na
loterii. Tyle tylko, że ja wygrywam na loterii codziennie i mam zamiar szastać
pieniędzmi do upojenia". Setki tysięcy funtów szły na dzieła sztuki,
zabytkowe meble i inne luksusowe przedmioty. Umeblowanie i wyposażenie jego
nowonabytej w 1980 roku edwardiańskiej rezydencji w Kensington pochłonęło ponad
dwa miliony. Aby uczcić swoje 40 urodziny, Mercury pojechał na zakupy do
Japonii, gdzie wydał okrągły milion. Był nadzwyczaj hojny dla swoich
przyjaciół, a luksusowe upominki, bywało że i samochody, otrzymywali od niego
również nawet niektórzy przelotni kochankowie. Szacuje się, że na same wystawne
imprezy Mercury wydał w okolicach pięciu milionów funtów, a niektóre z nich
ustanowiły nie pobity do dziś rekord w zakresie ekscesów. Szczególnie osławione
było przyjęcie w hotelu The Fairmont w Nowym Orleanie z okazji wydania albumu
"Jazz" (1978), które przeszło do historii pod nazwą Noc w Sodomie i –
jeśli wierzyć relacjom uczestników – na taką nazwę w pełni zasłużyło. Ile
kosztowało, nikt tak naprawdę nie wie, bo rachubę stracono po przekroczeniu 250
tysięcy dolarów. Rok później urodzinowe przyjęcie w nowojorskim hotelu zamieniło
się w pięciodniową orgię, która ponoć samego słynącego z rozwiązłości bożka
Bachusa przyprawiłaby o rumieńce i kompleksy. Goście – nawet ci ściągnięci
Concordem z Wielkiej Brytanii – musieli płacić jedynie, jak przypomniał im
gospodarz, za… prezerwatywy.
Mercury był utracjuszem na epicką skalę. Z zarobionych przez niego 75
milionów funtów, w chwili śmierci na jego koncie było ledwie 9 milionów. Co
ciekawe, lwią część owej jednak mimo wszystko wciąż znacznej fortuny, ale
przede wszystkim prawo do otrzymywania honorariów autorskich, odziedziczyła
jego – jak on to nazywał – jedyna prawdziwa miłość życia, Mary Austin. Austin,
właścicielka modnego butiku, była dziewczyną Mercury’ego w czasach młodości, w
czasie gdy nie miał on jeszcze jasno sprecyzowanej tożsamości seksualnej. Ich
przyjaźń mimo zerwania bardziej intymnych więzów przetrwała jednak bez
uszczerbku, aż do końca. Troskliwa obecność Austin w ostatnich miesiącach życia
Mercury’ego była dla niego jedyną – oprócz wyczerpującej pracy nad nowym repertuarem
Queen – pociechą i ukojeniem.
Przeklęty Nowy Jork
Na początku lat 80. Mercury dokonał rzeczy niebywałej. Jako pierwsza gwiazda
show-biznessu ujawnił swoją orientację seksualną – nie tyle werbalnie, pod tym
względem obowiązywało wciąż taktyka niedopowiedzeń i znaczących mrugnięć okiem
– ile poprzez dramatyczną zmianę swojego image’u scenicznego, wskazującą
jednoznacznie na jego deklarację przynależności do kultury gejowskiej. To był
okres, gdy w Nowym Jorku oddawał się on bez reszty uciechom nocnego życia z
intensywnością i zapamiętaniem, jakie w osłupienie wprawiało nawet najtęższych
imprezowiczów i tytanów seksu
Dla wszystkich zabawa skończyła się, gdy swoje ponure żniwo zaczęła zbierać
nowa choroba, skrótowo zwana AIDS. Gdy, jak zdawało się, Mercury miał u swych
stóp cały świat po koncercie na Live Aid i trasie promocyjnej albumu "A
Kind Of Magic", lekarze stwierdzili u niego obecność wirusa HIV.
Koledzy z zespołu dowiedzieli się o chorobie Mercury’ego w 1987 roku w
Szwajcarii, gdzie zamierzali przystąpić do pracy nad albumem, który miał
otrzymać tytuł "The Miracle". Znali się na tyle dobrze i tyle razem
przeszli, że natychmiast zauważyli, że z wokalistą jest coś nie w porządku. Ich
reakcja na tę hiobową treść była dokładnie taka, jakiej powinno się oczekiwać
od najbliższych przyjaciół. Choroba Mercury’ego na nowo zjednoczyła Queen,
który to zespół w pierwszej połowie lat 80. był w stanie lekkiej dezintegracji.
"Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, jak poważnie Freddie jest chory,
roztoczyliśmy nad nim jakby ochronny parasol. Nie mówiliśmy prawdy nikomu,
nawet naszym rodzinom, bo nie chcieliśmy aby świat wtykał nos w walkę Freddiego
z chorobą. On powtarzał: ‘Nie chcę aby ludzie kupowali nasze pierdolone płyty z
litości’. Bardzo zbliżyliśmy się do siebie. Bardzo wydorośleliśmy".
Mimo, że członkowie Queen odganiali natrętnych papparazzich i spławiali
natrętnych dziennikarzy, świat skrupulatnie odnotowywał coraz bardziej widoczne
zmiany w wyglądzie Mercury’ego. Pokłady makijażu i obszerniejsze ubrania nie
były w stanie oszukać wyostrzonych zmysłów mediów. Pojawiły się spekulacje, co
do natury choroby Mercury’ego, ten jednak przyznał się do niej dopiero na dwa
dni przed śmiercią, w wydanym oficjalnie 22 listopada 1991 roku komunikacie.
Dwa dni później epopeja zespołu Queen – takiego jaki znaliśmy – dobiegła kresu.
Kto chce żyć wiecznie?
Stara mądrość ludowa głosi, że jak Pan Bóg chce kogoś ukarać, spełnia jego
życzenia. Mercury pragnął zostać legendą i tak się stało. Queen miał być
największym zespołem wszech czasów i dla niektórych jest, choć obiektywnie musi
ustąpić miejsca innym wykonawcom, Frankowi Sinatrze, Elvisowi Presleyowi i The
Beatles. Ale największym zespołem epoki post-beatlesowskiej na pewno był.
Mercury pragnął żyć nie oglądając się na nikogo i na nic, i to tak jakby każdy
dzień jego życia miał być ostatni. Tak też się stało. Hojnie obdarzony został
świetną prezencją – on sam narzekał tylko na dość odległe od ideału piękna
uzębienie – niespożytą kreatywnością, wielką muzykalnością i jednym z
najlepszych głosów w całej historii szeroko pojętego rocka. Cena była wysoka,
lecz nie ulega wątpliwości, że gdyby na początku kariery otrzymał on do
podpisania taki lichwiarski rachunek za pełne spełnienie swych młodzieńczych
marzeń i fantazji, podpisałby go bez wahania. Komu bowiem zależy – jak
zapytywał w jednej z piosenek – by żyć wiecznie.
Choć Mercury, pytany czy muzyka Queen przetrwa próbę czasu, zwykł mawiać
"gówno mnie to obchodzi, i tak mnie wtedy nie będzie, z pewnością była to
tylko poza, element gry z mediami, za którymi raczej nie przepadał. Dwadzieścia
lat po jego śmierci muzyka zespołu ani na jotę nie utraciła swej atrakcyjności
i mocy oddziaływania na słuchaczy. W okolicznościowym blogu uruchomionym przez
Google z okazji Dnia Freddiego Mercury’ego, przypadającego na 5 września 2011
roku, Brian May napisał: "Freddie skończyłby w tym roku 65 lat i chociaż
fizycznie już go nie ma, jego obecność zdaje się być silniej odczuwalna, niż
kiedykolwiek dotąd. Freddie sprawiał, że ostatnia osoba w najdalszym
rzędzie na stadionie miała poczucie więzi z nim. Był dla ludzi żywym dowodem,
że człowiek może zrealizować swoje marzenia".
Autor: † Jerzy A. Rzewuski