Bob Marley, Frank Sinatra i raper Notorius B.I.G. nagrali właśnie razem płytę. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wszyscy od dawna nie żyją.
Zorganizowana w Stanach Zjednoczonych pod koniec grudnia impreza promująca najnowszy album nieżyjącego od ośmiu lat rapera Notoriusa B.I.G. zakończyła się bijatyką. Pod klubem Exile padły nawet strzały. Awantura dotyczyła prawdopodobnie praw do spuścizny po nieżyjącym raperze. A jest się o co kłócić.
„Duets” to jego drugi pośmiertny album z premierowymi piosenkami. Pomysłodawcą projektu oraz producentem albumu był inny sławny raper Sean Combs, znany jako Puff Diddy. Płyta, jak sama nazwa wskazuje, zawiera duety Notoriusa z innymi muzykami i tutaj dochodzimy do niespodzianki największej. Czegoś takiego bowiem chyba w muzyce jeszcze nie było, by na jednej płycie śpiewały pary umarłych artystów. I tak z raperem występuje 2Pac oraz legenda muzyki reggae, Bob Marley. Ale to nie koniec niespodzianek z zaświatów. Niemal równocześnie z „Duets” ukazała się w USA inna płyta Notoriusa – „Blue Eyes Meets Bed Stuy”, gdzie zaśpiewał wspólnie z Frankiem Sinatrą. W dwóch utworach spotyka się tu aż trójka nieboszczyków – B.I.G., Sinatra i Ashanti – młoda wokalistka, która zginęła kilka lat temu w wypadku, oraz w kolejnym wspomniany już 2Pac. Zresztą temu ostatniemu śpiewanie po śmierci wychodzi lepiej niż za życia. Kiedy żył, opublikował jedynie pięć płyt, po śmierci aż trzynaście, z czego jedna zatytułowana była „Resurrection”, czyli odkupienie.
Wyraźna w ostatnich latach nadproduktywność zmarłych muzyków da się wytłumaczyć racjonalnie. Techniki nagrywania i obróbki studyjnej tak poszły do przodu, że nikogo nie powinny dziwić pojawiające się raz po raz nowe nagrania nieboszczyków. Zaledwie kilka tygodni temu Jim Morrison, nieżyjący od ponad 30 lat lider The Doors, zaśpiewał w duecie z żyjącą Debbie Harry z Blondie. Producent, który stworzył owo nagranie, DJ Mark Vidler, zatytułował je „Rapture Riders”. Zmarły w 1971 roku Jim Morrison to prekursor śpiewu zza grobu. Już w 1978 roku jego koledzy z zespołu, gdy odnaleźli
zaginione nagrania z recytacjami Jima, szybko sklecili z nich przeciętny album „An American Prayer”, który o dziwo do tej pory nieźle się sprzedaje.
Wydawanie pośmiertnych albumów i piosenek to nie tylko dowód na zaawansowane możliwości techniczne studiów nagraniowych, ale ponure potwierdzenie faktu, iż w muzyce rozrywkowej nie ma już tak potężnych i charyzmatycznych głosów jak kiedyś. Jak dotąd nie objawili się w popkulturze tacy liderzy, jak Jim Morrison czy John Lennon, więc wielbiciele nadal z utęsknieniem wypatrują ich nowych nagrań. I tak siłą napędową trzyczęściowej „Antologii” The Beatles były dwie nowe piosenki „Free As a Bird” i „Real Love”, które powstały na podstawie cudem odnalezionych nieznanych linii wokalnych nagranych przez Lennona. Tak samo było z albumem „Made in Heaven” grupy Queen, wydanym w cztery lata po śmierci Freddiego Mercury’ego. A Jim Morrison od czasów „An American Prayer” zdążył nagrać trzy nowe piosenki zamieszczone na kompilacji „Stoned Immaculate”. Taki los nie ominął również największego bohatera rocka lat 90., tragicznie zmarłego lidera Nirvany Kurta Cobaina. Koledzy z zespołu odnaleźli w studiu zaginioną piosenkę „You Know You’re Right”.
Za tęsknotą za charyzmatycznymi liderami idą pieniądze. I to spore. Spadkobiercy Elvisa Presleya zarabiają rocznie 45 mln dol., Johna Lennona tylko 22 miliony. Nie powinno zatem nikogo zdziwić, jeśli niebawem obaj spotkają się w nagraniowym studiu. Technika dziś, jak słychać, czyni cuda.
Robert Ziębiński
Newsweek
Numer 02/06, strona 106