Freddie Mercury wraca – ale tylko w filmie wydanym w rocznicę jego urodzin.
Gdyby wokalista Queen dziś żył, 5 września skończyłby 60 lat. W przeddzień tej daty ukazał się – co przewidywalne – zbiór jego solowych hitów „The Very Best Of Freddie Mercury Solo”. I – co przewidywalne nieco mniej – DVD z poświęconym mu dokumentem (plus wideoklipy, ale to znów przewidywalne). Film zawarty w zestawie „Lover Of Life, Singer Of Songs” kręciła ekipa długo pracująca z Queen i dobrze znająca samego Freddiego. To wiadomość zarazem dobra i zła.
Zła, bo wiadomo, że trudno będzie im uciec od pewnej koturnowości – i potwierdza to cukierkowy początek filmu pokazujący urocze perskie dziecko podróżujące tygodniami z Zanzibaru do szkoły w Indiach, by tam dzielnie zdobywać wiedzę; dłuży się jak Freddiemu ta podróż. Można przewinąć, ale warto zobaczyć, co dalej. Bo tu jest ta dobra wiadomość: twórcy mieli dostęp do świetnych materiałów, niezły kontakt z bliskimi i rodziną, a późniejsze życie Freddiego na Wyspach Brytyjskich i jego karierę opisują już niemal wzorowo. Jest i o problemach z dziewczętami, i o odkryciu własnej seksualności, i o życiu pełnią życia w latach 80. Wszystko to w superdokładnej konwencji dało dokument o gabarytach „Titanica”. Podobne były zresztą ambicje artystyczne, które towarzyszyły Mercury’emu pod koniec życia (co film sugeruje), a dzięki temu, że to wiemy, film nie zostawia nas w grobowym smutku – może lepiej dla legendy Freddiego, że opuścił ten padół w takim momencie. Prędko nie będzie lepszego prezentu dla fanów Mercury’ego. 15. rocznica jego śmierci wprawdzie już w listopadzie, ale nie wierzę, by coś nieopublikowanego jeszcze zostało do tego momentu w szufladach jego wytwórni.
Igor Kościelniak
36/2006 Przekrój
Ocena 4 na 6