Czy mamy do czynienia z pseudointelektualnym, zdradzającym
przejawy gigantomanii bełkotem czy tchnieniem geniuszu, który docenimy
w pełni dopiero po jakimś czasie? Obie opcje wydają się mi się równie
prawdopodobne.
To płyta, po której wysłuchaniu, ludzie nie trawiący dotychczas
Muse, do reszty ten zespół znienawidzą. Fani zapewne podzielą się na
gorliwych wyznawców nowego oblicza swoich ulubieńców i tych, którzy
będą wzdychali do starych, dobrych czasów. Sam ostrożnie ustawiłbym się
bliżej drugiej frakcji, ale spokoju nie daje mi, że "The Resistance"
z każdym przesłuchaniem wydaje się lepsze, że siła oddziaływania tej
muzyki wciąż rośnie. A to immanentna cecha dzieł wybitnych, prawda?
Zacznijmy od początku. Jeżeli komuś wydawało się, że na "Black Holes
and Revelations" Muse brzmieli ekscentrycznie, może przypłacić
rendez-vous z "The Resistance" ciężkim szokiem. Trio w sposób
absolutnie brawurowy przerzuciło pomost pomiędzy rockiem, popem lat 80.
i muzyką klasyczną. Najbardziej oczywistym skojarzeniem w kontekście
aranżacyjnego rozpasania jest Queen. Nikt od czasów abdykacji Królowej,
nie ośmielił się pójść tak daleko w łączeniu elementów pozornie się
wykluczających. Za tę odwagę należy się Muse owacja na stojąco.
Kontrowersje budzi jednak wykonanie.
Singlowy "Uprising" to najmniej porywający singel zespołu od lat,
ale utwór dojrzewa w głowie długo, by ostatecznie zagnieździć się
w niej na dobre. To wciąż, mimo obfitych klawiszowych plam, Muse jakie
znamy i lubimy. Znakomita kompozycja, po której następuje utwór
tytułowy. Powoli narastający, prowadzony przez zgrabny fortepianowy
pasaż, w finale znajomo eksplodujący. Jeszcze nic takiego się nie
wydarzyło, mimo zauważalnego przesunięcia środka ciężkości z gitar na
klawisze? "Undisclosed Desires" to już jednak czysty pop.
A jednocześnie piękna piosenka, która musi stać się przebojem, żywcem
wyciągnięta ze skarbnicy Duran Duran. "United States Of Eurasia" brzmi
jak sequel "Bohemian Rhapsody", a harmonie wokalne i pyszne
orientalizmy powinny doprowadzić fanów Queen do stanu wrzenia. Od
czwartej minuty odwiedzamy dworek w Żelazowej Woli (zespół faktycznie
wykorzystuje fragment jednego z nokturnów Fryderyka Chopina) i…
napięcie trochę spada. Następny "Guiding Light" zaczyna się mocarnymi
bębnami, by potem po raz kolejny przenieść nas w piękne lata 80.
Pamiętacie zespołu pokroju Midnight Oil, Simple Minds? To ten lot, ale
mamy jeszcze stadionową solówkę gitarową i Bellamy’ego, który zakłada
ciemne okulary i przez chwilę staje się Bono.
Finał to już jazda po bandzie. Z "I Belong To You" przenosimy się do
opery, w świat wystawnych spektakli Andrew Lloyd Webbera. Na miejscu
meldują się smyczki i klarnet basowy. Robi się niemal wodewilowo, a gdy
Matthew Bellamy przechodzi na francuski – niebezpiecznie
pretensjonalnie (i tu mamy cytat z klasyki, tym razem fragment "Samsona
i Dalii" Camille Saint-Saens). Ostatnie trzy indeksy to w zasadzie
jedna kompozycja "Exogenesis", podzielona na segmenty. Więcej tu
klimatów rodem z filharmonii, niż szeroko rozumianego rocka. Tak kończy
się ta dziwaczna i jednocześnie fascynująca płyta. Jej ocena przychodzi
mi z największym trudem i mam świadomość, że za miesiąc równie dobrze
mogę uznać "The Resistance" za najwybitniejsze osiągnięcie Muse, jak
i zupełne nieporozumienie. Teraz wasza kolej.
7/10
źródło informacji: INTERIA.PL
Album jak dla mnie rewelacyjny. Dla mnie nowe brzmienie Muse jest o wiele ciekawsze niz proste utwory z poczatku ich dzialalnosci. Plytke przesluchuje obowiazkowo raz dziennie, a do ucha juz po pierwszym przesluchaniu wpadlo mi jakies 5, 6 utworow.
Polecam nie tylko fanom Queen, ale takze osobom, ktorym podobaja sie klimaty Depeche Mode czy starego Muse 🙂
piosenki muse z brzmieniem charakterystycznym dla queen podoboja mi sie najbardziej ale swiadczy to chyba tylko o wielkosci queen. Prawda jest taka ze teraz nie ma takiej kapelii na skale swiatowa ostatnioe takie zespoly powstaly pod koniec lat 80. Wlasciwie wszystkie nowe zespoly w brzmieniu podobne sa do tych z lat 60 70 80 wiec lepiej sluchac te stare bo te nowe poza leprzym jakosciowo dzwiekiem nic nie wnosza ;/
muse – w mojej ocenie zespół zaskakująco mało popularny. pamiętam jak po raz pierwszy usłyszałem „sunburn”…fajne wspomnienia się z tym momentem wiążą. cenię zespół, bo ma swój charakterystyczny styl, lubię, bo ma znakomite utwory. a że nasuwają się skojarzenia z Królową? w porządku – jeżeli ktoś umie czerpać wzorce z przeszłości, tworząc przy tym nową świeżą jakość, to ma szansę na miejsce w panteonie sław rocka