Krążek „Graz 1975” to fonograficzna część większej całości – na rynku są też do kupienia inne oficjalne „koncertówki” Deep Purple, m.in. z Kopenhagi czy Paryża. W końcu archiwum jest przepastne i po latach robi duże wrażenie.
Podczas austriackiej eskapady kultowa kapela zagrała tylko osiem kawałków. Mało? Pozornie tak, ale cały koncert trwa tyle, ile powinien, czyli prawie półtorej godziny. Trudno go porównać do opus magnum „Live In Japan”, ale w Grazu na żywo też działo się dużo dobrego. „A teraz zagramy dla was trochę rocka” – zapowiadają muzycy i cała machina idzie w ruch, a wraz z nią „Burn” i „Stormbringer”, czyli wizytówki świeżo nagranych studyjnych albumów. Wszystko odbywa się zgodnie z koncertowym zwyczajem tylko do pewnego momentu. „Mistreated” poprzedza gitarowa galopada Ritchiego Blackmora, który przez dobre dwie minuty nie ma ochoty grać podstawowego riffu piosenki, tylko cytuje na instrumencie m.in. niemiecki hymn. „You Fool No One” rozpoczyna jedna z symfonii Beethovena, a między dźwiękami „Space Truckin” odzywają się na moment słynne „Dzwony rurowe” Mike’a Oldfielda.
Na płycie nie mogło zabraknąć evergreenu „Smoke On The Water”, a tego czego muzycy nie zagrali w całości, poukrywali fragmentarycznie w innych piosenkach. I tak obsługujący organy Jon Lord przemyca kilkanaście taktów z popisowego „Child In Time” w czasie grania wspomnianego „Space Truckin” ku wielkiej uciesze fanów.
Płyta Queen zawiera trzy razy więcej kawałków niż kompakt Deep Purple i brzmi bardziej majestatycznie, choć nie mniej czadowo. Mercury przez swój teatralny wokal stoi w ciekawej kontrze do rockowej perkusji, basu i gitary. Próżno tu szukać wielu przebojów grupy, bo te miały dopiero nadejść, więc zamiast „We Are The Champions”, „I Want To Break Free” czy „The Show Must Go On” dostajemy wczesne perełki Queen, którymi żaden szanujący się fan na pewno nie pogardzi. Ale otwierający płytę „Procession” skojarzy chyba nawet laik.
W 24-piosenkowym zbiorze są również powtórki. „Keep Yourself Alive” i „Son And Daughter” dostajemy na płycie dwa razy. Są także covery – przypomniany „Jailhouse Rock” Elvisa Presleya nakłania publikę do rytmicznego klaskania w rockandrollowej euforii. Są i chwilę patriotycznych uniesień, czyli fragment hymnu Wielkiej Brytanii „God Save The Queen” w krótkiej interpretacji Mercury’ego i spółki na sam koniec koncertu. Ten patent zostanie powtórzony na płycie „A Night At The Opera” i tam także zwieńczy dzieło.
z metro.pl
Konrad Wojciechowski