Willa w angielskim hrabstwie Surrey, a wokół niej – dżungla. – Wspaniale, pozwalamy ogrodowi zdziczeć! – zachwyca się Brian May wskazując za okno. Jak opowiada gitarzysta, który 6 listopada wystąpi z Queen w Łodzi, dom ten należał wcześniej do słynnego botanika. May (lat 70) kupił go tylko po to, by uratować 10-metrowy rododendron.
„Süddeutsche Zeitung”: Panie May, pańskim życiorysem można by obdzielić kilka osób. Jest pan gitarzystą, astrofizykiem, autorem publikacji, ekspertem w dziedzinie fotografii 3D, założycielem organizacji obrony praw zwierząt, autorem piosenek, producentem muzycznym, wreszcie wciąż koncertuje pan z Queen. O czymś zapomniałem?
Brian May: W międzyczasie staram się być przyzwoitym mężem i ojcem, mam też siedmioro wnucząt.
Która z życiowych ról jest dla pana najważniejsza?
To trudne pytanie. Zawsze miałem wrażenie, że nasze pokolenie dorastało w zbyt ciasnych granicach intelektualnych. Człowiek nie przyznawał się nikomu, że jest jednocześnie artystą i naukowcem. Ale dlaczego nie? Będąc uczciwym w stosunku do samego siebie człowiek może objąć cały świat. Powinien być otwarty. Wszystko się łączy.
Na przykład?
Gdy byłem studentem, naukowcy zaśmiewali się do rozpuku z pomysłu, że gra na gitarze może mieć znaczenie. Dziś wielu astronomów doskonale zna się na muzyce i uważają to za rzecz zupełnie naturalną. Mój przyjaciel z Europejskiej Agencji Kosmicznej jest w połowie Albertem Einsteinem, a w połowie Lemmym Kilmisterem. I tak w życiu być powinno!
W 26 lat po śmierci Freddiego Mercury ukazuje się pierwsza książka o Queen autorstwa jednego z członków zespołu. Jest to dziwna mieszanka albumu stereoskopowego, dziennika z tras koncertowych i biografii. Skąd taka forma i dlaczego czekał pan tak długo?
Mój kalendarz jest wypełniony po brzegi. Nie potrafi pan sobie nawet wyobrazić, jak skomplikowane jest w moim przypadku planowanie tygodnia. Ten projekt od wieków czekał w szufladzie. Wreszcie zatrudniłem archiwistę, by zajął się moją kolekcją historycznych fotografii przestrzennych.
Co pana tak fascynuje w tych dawnych zdjęciach?
Już sam fakt, że przy ich pomocy można opowiedzieć 150 lat historii, z całą jej głębią! Uważam to za fantastyczne, mogę zachwycać się nimi godzinami! Któregoś razu przypomniałem sobie, że podczas tras koncertowych często robiłem zdjęcia zespołu aparatem stereoskopowym. Denis, mój archiwista, wyszperał tamten materiał z różnych zakurzonych kątów domu. Na koniec mieliśmy setki zdjęć. Byłem zaszokowany, jaką ilość wspomnień to wyzwoliło.
Queen nie było typowym zespołem. Normalni muzycy na początku lat 70. rzucali szkołę w wieku 15 lat i nie stronili od narkotyków. A tu nagle pojawiło się czterech gości z wyższym wykształceniem: astrofizyk grał na gitarze, dentysta na perkusji, elektromechanik na basie, a śpiewał z nimi student akademii artystycznej.
Odróżniało nas może nasze nastawienie. Wiedzieliśmy już wówczas mniej więcej kim jesteśmy i jak działa świat. Pomogło nam to też w ambicji kierowania naszej twórczości do odbiorców nie tylko w Anglii. Diametralnie się od siebie różniliśmy. Ale sądzę, że w grupie, którą łączą prawdziwe zainteresowania twórcze, tkwi ogromna siła. Ciągle się kłóciliśmy, czasami aż do krwi, ale zawsze był w tym jakiś cel.
O co się kłóciliście?
O wszystko! O każdą nutę, jaką graliśmy. Zróbmy to tak. Nie, inaczej! Oczywiście często nie mieliśmy pojęcia, dokąd nas to doprowadzi. Kto wówczas przypuszczał, że zagramy na Wembley?
Jeśli prześledzić występy Briana Maya z ostatnich 45 lat, widzimy nietypową gwiazdę rocka: zdyscyplinowaną, solidną, godną zaufania. Zawsze ta sama mimika, ta sama fryzura. Zawsze punktualny. Nie do pomyślenia, by ten facet przyszedł kiedyś nieprzygotowany, albo wypił za dużo.
Tak, to chyba słuszne wrażenie. Nigdy też na nikim się nie wzorowałem w mojej grze na gitarze. Ponadto pewna część mojej osobowości jest wybitnie zakotwiczona w rzeczywistości.
Jest pan gitarową legendą, a jednocześnie zbiera pan ołowiane żołnierzyki, gadżety z „Gwiezdnych wojen” i fotografie stereoskopowe. Jak udaje się to połączyć?
Co ma wspólnego gwiazda rocka z nerdem zbierającym figurki? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Ale moja faza kolekcjonerska to już przeszłość. Przez długi czas olbrzymią przyjemność sprawiało mi wyszukiwanie różnych rzeczy i ich posiadanie. Dawniej oferowałem na aukcjach majątek za fotografie stereoskopowe. Dziś jestem szczęśliwy mogąc je od czasu do czasu pooglądać, ale generalnie wystarczy mi skan. Posiadanie stało się nagle ciężarem. Coraz mocniej ściąga mnie w dół. Przecież i tak całego tego kramu nie zabierzemy ze sobą na tamten świat.
Ma pan tendencję do bardzo poważnego traktowania wszystkiego, prawda?
Żyję z brzemieniem perfekcjonizmu. A perfekcjonizm jest niebezpieczny.
Dlaczego?
Ponieważ człowiek stawia sobie nierealistyczne cele. I przez to sam się unieszczęśliwia. Mam to po ojcu.
W książce pisze pan, że u was w domu „ważne rzeczy załatwiało się porządnie”. Co to znaczy: porządnie?
Trzeba poświęcić się bez reszty temu, co się robi. Zawsze. Robić wszystko na 100 procent, nigdy na pół gwizdka. Po angielsku jest takie powiedzenie: „Don’t spoil the ship for a ha’porth of tar” – nie pozwól, żeby statek poszedł na dno, oszczędzając parę pensów na smole. Żadnych kompromisów! Bo co, jeśli kadłub zacznie przeciekać akurat w tym jednym miejscu? Dobra filozofia, Mój ojciec szedł jeszcze dalej: jeśli coś jest ważne, możesz zrobić to lepiej niż wszyscy inni, jeśli tylko się postarasz!
Nie irytuje pan ludzi tym podejściem?
Nieustannie! W zespole albo w rodzinie żartujemy z tego. Kiedy coś nam się uda, mamy powiedzenie, że znowu prawie otarliśmy się o perfekcję. To pochwała. Perfekcja nie istnieje. Istnieje tylko punkt, w którym zakończysz i zadowolisz się osiągniętym efektem, ponieważ czujesz, że wywiązałeś się z zadania.
Już jako chłopiec był pan poważny, prawda? Jedynak, któremu wystarczało własne towarzystwo, interesujący się techniką i muzyką, pragnący dowieść praw optyki za pomocą wzoru na tapecie.
Przede wszystkim byłem nieśmiały i pozostałem taki do dziś.
Naprawdę? Nie sprawia pan takiego wrażenia.
A jednak. Nieustannie mam wątpliwości czy postępuję właściwie, czy jestem we właściwym miejscu, czy mówię to, co trzeba. Mam 70 lat, ale wchodząc do pomieszczenia pełnego ludzi wciąż czuję się jak tamten młody chłopak. W głębi serca uważam zawsze, że nikt nie wie kim jestem, co robię albo czego chcę. Zawsze jestem zaskoczony, gdy ludzie mnie rozpoznają i traktują z respektem.
300 mln sprzedanych płyt – nie sądzi pan, że zapracował sobie na ten szacunek?
Nie o to chodzi. Raczej o chwilę zaskoczenia. I jeśli się nad tym zastanowić, uważam, że to dobre. Nie powinno się niczego oczekiwać. W końcu na świecie są miliardy ludzi, którzy nie wiedzą kim jestem, a jeśli by się dowiedzieli, mieliby pełne prawo mieć to w głębokim poważaniu.
Pana ojciec był zdecydowanym przeciwnikiem pańskiej kariery muzycznej. Nie chciał, by syn stał się sławny?
Był inżynierem w siłach powietrznych, a przy tym – całkiem niezłym muzykiem. Podczas wojny często grywał na fortepianie dla żołnierzy. Jakaś jego część chciałaby zostać muzykiem, ale zawsze powtarzał, że w życiu trzeba mieć prawdziwą pracę. W zasadzie poświęcił swoje marzenia, by umożliwić żonie i dziecku – czyli mnie – życie na przyzwoitym poziomie. W tamtych czasach nie mieliśmy wiele pieniędzy. Mimo to, dla ojca najwyższym priorytetem było zawsze wykształcenie: dobra szkoła, college, doktorat z astrofizyki. Kiedy mu powiedziałem, że rezygnuję z tego wszystkiego dla gry na gitarze, był w szoku. – Dlaczego chcesz sobie zmarnować życie? – zapytał. Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem?
Dlaczego więc podarował panu ukulele i pomógł skonstruować gitarę?
To była ironia. Potem śledził każde nasze tournée, nawet rysował mapy z trasami. Moją muzykę traktował jednak zawsze jako hobby. Zaakceptował ją dopiero wiele lat późnej. Graliśmy wtedy w Madison Square Garden. Przywiozłem do Nowego Jorku całą rodzinę. Po koncercie podszedł do mnie, uścisną mi dłoń i powiedział: – Okay, wydaje mi się, że zrozumiałem. To był przełomowy moment.
Od tamtej pory uchodziliście za najsłynniejszy zespół świata. Pierwszą kapelę, która potrafiła zapełnić stadiony. Jednak publiczność kojarzyła was głównie z Freddiem Mercury. Queen w jakiś sposób zredukowano do jego osoby. Nie irytowało to pana?
Dziwne, ale nie. Frontman jest rzecznikiem zespołu. W ten sposób się dobraliśmy. Był naszą ikoną. Już na okładce pierwszego albumu widać tylko Freddiego w świetle ramp. To ja tak zdecydowałem i wykonałem projekt, nie on. Szczerze, to zawsze dobrze się z tym czułem. Również na scenie. On potrafił sterować tłumem. Ja byłem tym gościem stojącym za nim, po lewej stronie, dającym czadu na gitarze. Ten układ doskonale funkcjonował.
Nigdy nie był pan o niego zazdrosny?
Nie. To naprawdę nie stanowiło problemu, bo byliśmy tak różni. Każdy z członków zespołu miał na koncie hit, który trafił na pierwsze miejsce list przebojów – zresztą do dziś dnia nie osiągnęła tego żadna inna grupa. Mieliśmy po prostu ogromne szczęście, że na siebie trafiliśmy.
Czy homoseksualizm Freddiego Mercury stanowił wówczas problem? Trzech chłopaków z klasy średniej, wszyscy hetero, w latach 70. nikt nie wiedział, to co jest ruch LGBT, a tu nagle na scenę wyskakuje facet w lateksowym wdzianku i śpiewa rockoperę.
My w ogóle nie wiedzieliśmy, że Freddie był gejem, a sądzę, że i on sam długo nie zdawał sobie z tego sprawy. Przecież zawsze dzieliłem z nim pokój. Sytuacja rozwijała się powoli. Trudno sobie wyobrazić, dlaczego mogłoby stanowić to problem. Co najwyżej problematyczny był fakt, że Freddie miał fazy wychodzenia nagle bez nas. To była duża strata.
Czy z tego powodu tak pan nienawidził Monachium?
Ależ nie nienawidzę Monachium! Wszyscy mieliśmy romans z tym miastem.
Pytam o to, ponieważ to miasto miało swój romans z Queen, podobnie jak Hamburg z Beatlesami. Istnieje wiele mitów na ten temat: o szalonych balangach i brytyjskich gwiazdorach, którzy postanowili imprezować akurat w Bawarii. W książce poświęca pan temu okresowi ledwie pięć stron – mówiąc o nim jako o złej i smutnej fazie.
Nie, Monachium było wyjątkowe. Nawet ludziom takim jak my, którzy już niejedno widzieli, to miasto otworzyło oczy. Jak ludzie żyli tam chwilą! Monachium było zbytkowne, istniała tam wspaniała kultura rock’n’rollowa, organizowano szalone imprezy, nie stroniono też od narkotyków. Miasto miało seksapil i było bardzo otwarte. Stanowiło inspirację! Wszystko to nas wówczas zmieniło, ale być może wszystko to podobało nam się trochę za bardzo, przez co zostawiło blizny.
Pisze pan: „Wszystkim nam złamano w Monachium serce, w mieście, w którym dziwny wiatr o nazwie fen popycha ludzi do tego, by rzucali się z szarych wieżowców”.
O tak, fen także stanowi problem! Najwyraźniej dopadł i mnie, bo przez pewien czas miałem depresję. Ten kawałek o złamanych sercach również trzeba rozumieć dosłownie. Każdy z nas uwikłał się w Monachium w jakiś związek. Dla każdego skończyło się to komplikacjami. W każdym przypadku była to miłość. Być może po raz pierwszy w życiu musieliśmy się nauczyć, czym jest miłość. A czym nie jest.
Mercury potrafił jednym ruchem ręki porwać stadion. Powiedział pan kiedyś, jakim spełnieniem były dla pana takie momenty. Tyle tylko, że człowiek potem schodzi ze sceny i wciąż goni za taką perfekcją. Oczywiście nadaremnie.
Tak, podczas tras koncertowych jest przerażająco dużo okazji do tego, by czuć się samotnie! Ale nie chcę sprawiać wrażenia, że mam wiele powodów do użalania się nad swoim ciężkim losem. Miałem niewyobrażalne szczęście! Mimo wszystko będąc gwiazdą rocka człowiek doprowadzany jest czasami do granic wytrzymałości. Tak bardzo, że nie wie już, jak sobie da radę. A jeśli chodzi o perfekcję na scenie, to oczywiście czegoś takiego również nie ma – ale to jeden z powodów, dla których to kochaliśmy.
Gdy osiągaliście szczyty sławy, Freddie Mercury był już chory. Zespół dowiedział się o tym dość późno. Czy były momenty, w których pan coś zauważał?
Niechętnie o tym rozmawiam. Był ten moment szoku, kiedy powiedział nam o wszystkim. Jednak podczas naszego ostatniego tournée – w 1986 roku – nie wiedzieliśmy jeszcze, co się dzieje. Ani, że będzie to nasza ostatnia wspólna trasa. Ostatnim utworem nagranym przez Freddiego było „A Winter’s Tale”. Tam naprawdę zbliżył się do perfekcji.
Krótko potem Freddie Mercury zmarł na AIDS. Dlaczego akurat ta piosenka?
Freddie był już bardzo słaby, ale do końca śpiewał. Pomyślałem: któregoś dnia dokończę to nagranie. Po jego śmierci potrzebowałem półtora roku, aby znaleźć w sobie dość siły, by w ogóle zacząć nad tym pracować. Walczyłem o każdy szczegół. W każdym razie jest tam najbardziej perfekcyjne solo gitarowe, jakie nagrałem w życiu. Uwielbiam tę piosenkę. Jej nagranie było dla niego ważne, bo wiedział już, że zostało mu niewiele czasu, a mimo to w jego głosie nie ma zwątpienia, raczej blask. Lekkość i optymizm. Dzieło stworzone z miłością.
Po jego śmierci popadł pan w depresję.
To był tylko bodziec wyzwalający, mam skłonności do depresji. Z czymś takim ma się do czynienia przez całe życie.
Potem wrócił pan na uczelnię, by obronić doktorat. Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta: to była niedokończona sprawa. Kiedyś w wywiadzie opowiedziałem o mojej przerwanej pracy doktorskiej. Zadzwonił potem do mnie dziekan wydziału astronomii z Imperial College, gdzie studiowałem, i powiedział: jeśli mówiłeś na serio, zostanę twoim promotorem. To była cudowna okazja!
Jak opisałby pan w trzech zrozumiałych zdaniach pańską dziedzinę badań?
Współpracowałem przy tworzeniu przyrządu pomiarowego mierzącego prędkość i kierunek cząstek pyłu w kosmosie. Pomiary te mają przyczynić się do ustalenia, jak powstał nasz system słoneczny. Przygotowanie rozprawy doktorskiej sprawiało mi wielką radość. Pełno jest w niej pięknych cytatów: koniec końców wszyscy jesteśmy tylko gwiezdnym pyłem. Resztkami supernowych. To zresztą też wers z piosenki Joni Mitchell.
Co interesowało pana w astronomii bardziej: fizyka czy filozofia?
Sądzę, że chodziło mi przede wszystkim o niewiarygodne piękno, jakie kryje się w niebie nad nami. O niewiarygodną naturę tego wszystkiego, o czym codziennie się dowiadujemy.
Powiedział pan ostatnio, że wolałby pan zostać zapamiętany jako obrońca praw zwierząt ratujący borsuki, niż jako gitarzysta albo astronom. Mówił pan serio?
Ujmę to w ten sposób: gdybym miał wybór osiągnąć jeszcze więcej w muzyce albo mieć większy wpływ na to, jak traktuje się zwierzęta, wybrałbym tę drugą opcję, ponieważ to coś najważniejszego dla ludzkości, może zdecydować o przetrwaniu nas wszystkich.
Dlaczego akurat borsuki?
Borsuki są gatunkiem zagrożonym, ponieważ oskarżano je o przenoszenie gruźlicy u bydła. Siedem lat intensywnie zajmowałem się tym tematem. Dziś jestem całkowicie pewien, że borsuki nie są przyczyną nowych zakażeń. Mimo wszystko rząd nadal tępi te stworzenia.
Czy to prawda, że zamierzał pan startować w wyborach do Izby Gmin?
Pytano mnie o to, ale jako polityk musiałbym wstąpić do partii, a tego nie chcę. Jako aktywista mogę znacznie więcej zdziałać ponadpartyjnie.
A na dodatek właśnie jedzie pan znowu w trasę koncertową z Queen. Brzmi stresująco.
Mam z tego frajdę! Zabawne jest to, że nie dążyliśmy do wznowienia zespołu, a już na pewno nie szukaliśmy zastępstwa za Freddiego. Ale potem pojawił się ten chłopak na castingu do „American Idol”. Zaśpiewał na żywo „Bohemian Rapsody”. Nagle zaczęliśmy dostawać e-maile od ludzi z całego świata: Adam Lambert to wasz człowiek! Więc pojechaliśmy i zagraliśmy z nim. Była między nami dobra chemia i dało nam to możliwość dalej istnieć jako Queen. Nazywam Adama darem niebios.
Jaka różnica jest między koncertami Queen z 1986 a 2016 roku?
Oczywiście taka, że nie ma z nami Freddiego. Znaleźliśmy jednak sposób, by mimo to pozostał częścią show za sprawą nagrań i bardzo mnie to cieszy. Ale nie jest to wyłącznie projekt nostalgiczny. Chodzi też o to, by tchnąć w tę muzykę nowe życie.
Ma pan 70 lat. Jak długo jeszcze zamierza pan grać?
Dopóki będę trzymać się na nogach. Widział pan Rolling Stonesów? Mamy tę samą asystentkę tournée. Jak długo daję radę występować na scenie, nie widzę powodu by odchodzić na emeryturę.
z onet.pl